Wojna wciąż jest w nas

1 września 1939 r. mieszkańców Gdańska obudziły strzały na Westerplatte. Tego samego dnia niemieckie samoloty zbombardowały Warszawę. Zaczęła się wojna, która zmieniła wszystko w życiu każdego, dosłownie każdego mieszkańca Polski i wielu innych krajów. Jeszcze niedawno żyły wokół nas tysiące osób pamiętających II wojnę. Opowieści o niej, wspomnienia rodziców i dziadków do dziś stanowią ważny element życia rodzinnego i tożsamości większości polskich rodzin. Wojna wykoleiła, zniszczyła, a w każdym razie odmieniła biografię wszystkich, którzy ją przeżyli. Ale nie potrafimy o tym mówić ani się z tym uporać. Czekamy, aż czas do końca zaleczy rany. A jednak trwa to nadspodziewanie długo.

Niestety, nie nauczyliśmy się wojny właściwie pamiętać i oceniać. Przetrącona przez traumę psychika dziadków, uszkodzone dzieciństwo rodziców, przenosząca się z pokolenie na pokolenie postwojenna dysfunkcja dotykają żyjące dziś pokolenia w sposób nieuświadomiony. Nie wiemy, co z tym zrobić i jak to zmienić. A czym więcej mija czasu, tym bardziej jesteśmy bezbronni w stosunku do wojennego tabu. Jak moglibyśmy się z tym zmierzyć i – jak to nazywają psychologowie – „przepracować to”, skoro tak niewiele wiemy i rozumiemy? Skoro sprawa wojny została zredukowana w naszej pamięci do militarystycznych legend o bohaterskiej walce, przesłaniających upokarzającą prawdę o niebohaterskiej codzienności przygniatającej większość ludzi, którzy z walką nie mieli i nie chcieli mieć nic wspólnego?

Kombatancka i martyrologiczna emfaza w dobrej lub złej wierze zakłamuje wojnę i odziera z pamięci. W imię pamięci o żołnierzach spycha się w głęboki cień pamięć o tym, co stanowi doświadczenie większości – życie „cywilne”. Codzienność milionów ludzi starających się ułożyć sobie życie w nowych warunkach i przetrwać. Życie Polaków chodzących do pracy – w polu, w fabryce, w urzędzie, na komisariacie policji, na kolei, w szpitalu. Życie Polaków czytających gazety, chodzących do kina i na potańcówki. Życie Polaków pracujących dla Niemców, aby zarobić na czarny chleb z brukwią. Normalne-nienormalne życie. Życie pod okupacją, która nie mogła nikogo pozostawić niewinnym i wolnym od takiej czy innej kolaboracji.

Nieposłuszeństwo oznaczało bowiem więzienie i śmierć. Przystosowanie, kompromisy, jakieś kalekie, acz realne współistnienie w jednym społeczeństwie z najeźdźcami – to wszystko o wiele bardziej jest doświadczeniem okresu 1939-45 niż walka z bronią w ręku. Krzywda społeczeństwa polskiego to nie tylko miliony zabitych, terror łapanek i rzeź Warszawy, lecz również konieczność życia w moralnej matni, jaką są okupacja i narzucone przez nią warunki przetrwania. Tragizm wojny to nie tylko krew zabitych żołnierzy i cywilów, lecz również codzienne upokorzenie i destrukcja moralnych podstaw życia.

Bo wojna w swej istocie jest tragedią życiową i moralną. Nikogo nie pozostawia niewinnym. Straszna jest wina bohatera – a czym większym jest bohaterem, z czym większym narażeniem własnego życia zabijał czym większą liczbę wrogów, tym większa jest jego bohaterska wina. To zawstydzające, że wciąż hołubimy i nagradzamy za zabijanie – zamiast współczuć i ze współczuciem okazywać dyskretny szacunek zabijającym…

A to tylko część naszej bezradnej infantylizacji wojny. Jej krajobraz jest tajemniczy i zaciemniony właśnie z powodu lęku przed poczuciem winy. Bo złe rzeczy robi w czasie wojny niemal każdy. Bo niemal każdy przeżywa wojnę w jakiejś mierze kosztem innych – kosztem kogoś, kogo wypchnął w kolejce po chleb… Nie ma czego wspominać, prawda? Bo podłe jest życie w czasie pogardy. Najczęściej mieści się gdzieś w spektrum między oportunizmem a niehonorowym rywalizowaniem z innymi o bardzo ograniczone zasoby, a jawną kolaboracją i zdradą. Tylko nieliczni w ogóle się w tym spektrum nie mieszczą. Bo jak tu – w tak okropnych warunkach codzienności – przez pięć lat zachować czystość i niewinność? Ja bym z całą pewnością nie umiał.

Ale to, że ja bym nie umiał, wcale nie odbiera mi prawa do mówienia o winie i nieszczęściu, jakim obok krwi i śmierci jest właśnie ta pleniąca się wszędzie wina. Pokutą za tę winę jest utrata pamięci, tabu wojny, o której opowiada się legendy i anegdoty, a tylko bardzo rzadko prawdę. Lepka ohyda wojennej codzienności nie nadaje się do pamiętania. Jest skazana na wyparcie i zakłamanie. A wraz z tym pogłębia się osamotniona trauma, pętająca się po rodzinach do trzeciego pokolenia. Do naszych czasów.

Tylko nieliczni spośród nas są wnukami żołnierzy września, ofiar Katynia albo szlachetnych akowców. Więcej jest wnuków oportunistów z volkslisty, pracowników okupacyjnych instytucji, donosicieli, złodziei… A są też wnuki morderców. Kto by to przyjął do wiadomości? Kto by to udźwignął? Słyszałem we wczesnej młodości wiele opowieści starszych ludzi o tym, co robili i co widzieli podczas wojny. Nigdy jednak nie słyszałem, aby ktoś mówił o swoich winach. Raz tylko, pamiętam, zdarzyło mi się ujrzeć pijanego draba, który w alkoholowym pobudzeniu krzyczał, że był w pewnej formacji (daruję sobie nazwę) i „strzelał do Żydów jak do kaczek”. Ale on nie widział w tym żadnej winy – wręcz przeciwnie.

Oficjalna pamięć wojny lekceważy tragiczny los cywilnej większości, a drugą stroną tego samego pominięcia i przemilczenia jest zbiorowe rozgrzeszenie społeczeństwa. To wykluczenie z dyskursu o wojnie milionów szarych i niepięknych cywilów zdaje mi się jakąś nieświadomą kontynuacją poniżenia, w jakim znaleźli się na skutek okupacji, jakimś instynktownym lekceważeniem tych, których panowie świata uczynili nędznikami. To niesprawiedliwe i smutne. Nawet 150 tys. cywilnych mieszkańców Warszawy, którzy zostali wymordowani przez Niemców w zemście za powstanie, prawie się nie liczy. Bo przecież nasze wspominanie powstania koncentruje się na bohaterstwie powstańców – wolimy mieć bohaterów i oddawać się łatwej i jasnej pamięci ich czynu, niż boleć i rozpamiętywać tragedię, którą powstanie było przede wszystkim.

1 września to straszna i tragiczna rocznica. To zła i przeklęta data, ciążąca na losie naszych dziadków, rodziców i nas samych. A czy naszych dzieci również? Wojna w jakimś sensie nigdy się wszak nie kończy.