Moje trzy grosze do wyborów

Nie wiem, czy w zalewie komentarzy powyborczych kogokolwiek zainteresują jeszcze moje uwagi na ten temat. Czyż nie mam jednak grona wiernych czytelników, gotowych łyknąć każde nudziarstwo?

Lecz czy mam do powiedzenia cokolwiek, czego nie mówiliby inni? O, z pewnością nie. To samo dotyczy zresztą pozostałych komentatorów. Każdy się wypowiada, żeby wyrazić opinię i tyle. Ja też.

Przede wszystkim trzeba się cieszyć, że PiS nie dostał więcej. A nie dostał, bo sam sobie zaszkodził Jakim, faszystowskimi spotami, taśmami i czym tam jeszcze. Gdyby nie to, mielibyśmy się dziś z pyszna.

Na szczęście PiS to tacy sami nieudacznicy jak reszta. Niemniej nie ma co narzekać, bo mogło być znacznie gorzej. PiS słabnie i będzie słabnąć nadal. Czy względnie dobry wynik PO (KO) zachęci Schetynę to kontynuacji obecnej linii w przyszłych wyborach, czy też może uwierzy, że w szerszej koalicji poszłoby znacznie lepiej? Obawiam się, że to pierwsze, a to tym bardziej że na lewicy, także w SLD, nie ma „w strukturach” wielkiej chęci do łączenia się z kimkolwiek. Świetny wynik PSL pokazuje zaś, że sondaże w przypadku tego elektoratu są mało wiarygodne, a stara partia wciąż jara i śmiało może sobie iść do wyborów sama. SLD ma akurat tyle, na ile liczą starzy działacze. Samorządowe eldorado skończyło się, bo musiało, ale na mały klub w Sejmie można liczyć. Wielu SPD-owcom to wystarczy. Własna tożsamość im droższa niż kilka mandatów więcej w koalicji z centroprawicową Platformą. No i jest jeszcze przyszły „Biedroń”, któremu trudno zaczynać od wstępowania w koalicję, wobec czego będzie skubał to tu, to tam (także w PiS). Nie będzie to wielki projekt, bo ani lider nie jest już bardzo świeży, ani pieniądz się na jego głowę nie posypie, niemniej będzie się liczył.

Ogólnie jest więc tak sobie. Niby wyniki wyborów wskazują, że wielka koalicja się arytmetycznie opłaca, a jednak niezależność kusi. Bo rządzenie w kupie nie jest bardziej komfortowe niż bycie opozycją „na swoim”. Siła konformizmu w polityce jest wielka.

Nie ulega dla mnie wątpliwości, że gdyby od dwóch lat opozycja szła razem i wspólnie pokazywała Polakom, co będzie zrobione w 2019 r., aby odwrócić skutki rządów PiS, zawiązana w ten sposób naturalna wielka koalicja sił demokratycznych zmiotłaby PiS w minionych właśnie wyborach samorządowych. Stało się, jak się stało. Wciąż jest szansa, że odpowiedzialność za kraj i kalkulacja arytmetyczna (d’Hondta) wezmą górę i w wyborach do Sejmu oraz prezydenckich wystąpi zjednoczona opozycja. Zależeć to będzie od zimowych sondaży i od tego, czy PiS przykręci śrubę, czy też trochę odpuści. Jeśli to pierwsze, to nacisk na jednoczenie opozycji będzie większy, jeśli zaś to drugie – będzie, jak jest.

A jak będzie, jak jest, to PiS wygra wybory i znowu będzie rządzić – z Kukizem i paroma zdrajcami z planktonu sejmowego. Niestety, wciąż ten wariant jest bardziej prawdopodobny niż obalenie Kaczyńskiego. Cała prawie nadzieja w błędach, które popełni PiS, i w walce buldogów pod dywanem. Tak się bowiem składa, że sezon wyborczy przypada na powolny zmierzch władzy Kaczyńskiego nad partią. No i nie zapominajmy o wielkim powrocie Tuska. Gremialne „Tusku, ratuj!” może odjąć PiS-owi kilka punktów. A więc poker trwa.