11 listopada – czy unikniemy kompromitacji?

Od kilku lat 11 listopada nie jest świętem niepodległości, lecz świętem faszyzmu. Mało który Polak kojarzy tę datę z konkretnym wydarzeniem historycznym, jakim była kapitulacja wojsk niemieckich na terenie Polski i rozpoczęcie przejmowania władzy przez polskie struktury wojskowe i polską administrację. Mało który kojarzy tę datę z powrotem Piłsudskiego z niemieckiego więzienia do Warszawy. Mało który… Może nie tak mało, lecz na pewno o wiele mniej jest takich, którzy mają jakieś pojęcie o tym, w jaki sposób powstała II RP u kresu Wielkiej Wojny, niż takich, którzy wiedzą o tzw. Marszach Niepodległości, podczas których masa opętanych szowinistyczną agresją młodych ludzi wykrzykuje nienawistne hasła, pali race i rozrabia na ulicach Warszawy, otoczona wielotysięcznym kordonem policji, starającej się upilnować tę hałastrę i zabezpieczyć miasto przed niszczeniem mienia.

Narodowcy, osłaniani przez katolicki i nacjonalistyczny rząd, czują się coraz bardziej bezkarni. Wiedzą, że nikt nie śmie ich powstrzymywać, a represji spodziewać się mogą wyłącznie ci obywatele, którzy przeciwko faszyzmowi na ulicach Warszawy protestują. Zanosi się na to, że za kilka dni, 11 listopada 2018 r., w setną rocznicę wyzwolenia Polski spod zaborów, władza znów abdykuje, a lokalne i niezauważalne dla świata (z racji dyplomatycznej klęski państwa polskiego i upadku jego wizerunku w świecie) obchody oficjalne zostaną całkowicie przesłonięte przez wydarzenia związane z ekscesami tzw. narodowców i bardzo prawdopodobnym rozwiązaniem ich pochodu przez władze stolicy.

Jeśli dojdzie do takich gorszących wydarzeń, świat znów – na małą chwilę – zainteresuje się Polską. Jednak zamiast pisać i mówić o kraju, który powstał z niewoli i stał się nowoczesnym europejskim państwem wolnych ludzi, będą pokazywać (na marginesie relacji z obchodów stulecia zakończenia II wojny światowej) migawki z burd na ulicach Warszawy, wzmiankując, że tak oto wygląda polska niepodległość i jej świętowanie. Na nic wielkie imprezy, koncerty, wystawy – wszystko pójdzie w jednej chwili z dymem faszystowskich rac.

Czy można tego uniknąć? Można – można faszystów ostro postraszyć, można zaangażować tyle policji, że spacyfikowanie faszystowskich rozrabiaków stanie się na tyle prawdopodobne, iż nie odważą się rwać bruku. Ale zdjęcia i tak będą i pójdą w świat. Ale wtedy przynajmniej zachodnie telewizje powiedzą, że polskie władze nareszcie zaczęły reagować na faszystowskie ekscesy. Mała to pociecha, choć zawsze coś.

Tak czy inaczej sytuacja polityczna sprawia, że żadnego święta de facto nie będzie. Będzie marsz faszystów (nie wiem, dlaczego zwanych „neo” – cóż w nich nowego?), będę oficjalne obchody we własnym gronie reżimu i jego nielicznych przyjaciół z kraju i bliskiej zagranicy, i będą obchody wolnych demokratów – w Poznaniu. Słowem, jakaś kakofonia polityczna, zupełnie pozbawiona powagi i atmosfery ogólnonarodowego święta. Marny to bilans po stu latach i niedobra wróżba na przyszłość. Niewiele było lat w stuletniej historii naszego kraju od roku 1918, za które można by rządy i państwo polskie chwalić. Zażyliśmy demokracji i jako takiej sprawiedliwości społecznej tyle, by zrobić sobie apetyt na więcej. Kilka lat po 1918 roku, ćwierć wieku po roku 1989. Mało.

Nie wiadomo jeszcze, co z tego będzie. Czy w ogóle ta polska wolność przetrwa, skoro system polityczny jest tak bardzo nieodporny na destrukcję, a społeczeństwo tak mało przywiązane do wolności w jej najważniejszych, konstytucyjnych wymiarach? Tam, gdzie brakuje poczucia narodowego, pewności siebie, opartej na wartościach demokratycznego państwa prawnego, tam próżnię moralną wypełniają mity, kompleksy, a następnie szowinizm i faszyzm. Patologia tzw. marszów niepodległości pokazuje jałowość, pustkę intelektualną i moralną polskiej idei narodowej. Nie ma w niej już nic poza czczą plemienną pychą, lękiem i pogardą dla obcych, zaściankowością i frustracją. Żadnej idei, żadnego przyjaznego przesłania, żadnej świadomości różnorodnego bogactwa polskości, żadnej ciekawości Polski i jej prawdziwej, wieloetnicznej historii, żadnej wrażliwości. Ot, czyste prostactwo, buta i ignorancja. Jeden ordynarny wrzask i zgiełk.

Daliśmy sobie polskość obrzydzić i zabrać. Pracowała na to endecja wielu pokoleń, pracowali faszyści przyklejeni do PZPR, do Kościoła, do różnych „środowisk prawicowych” po 1989 r. Zbieramy dziś, w stulecie niepodległości, bogate i gorzkie żniwo tego intelektualnego, moralnego i emocjonalnego wyjałowienia. To bardzo, bardzo smutne. Nie będziemy się cieszyć 11 listopada – będziemy się martwić i niepokoić, co się wydarzy w Warszawie i co będą o nas mówić na świecie. I sami sobie jesteśmy winni. Polska jest ciężko chora, a 11 listopada będziemy mieli gorączkę. Czy naród tak spętany i zastraszony przez nacjonalistów, naród, któremu jego własna narodowość kojarzy się coraz bardziej z mitologią, pustą dumą dla dumy oraz agresją faszystowskiej hałastry – przerażająco kosmopolitycznej w swym podobieństwie do hałastry ukraińskiej, litewskiej, rosyjskiej, niemieckiej… – w ogóle przetrwa?

Kogo za sto lat będzie nad Wisłą obchodzić polskość i polska państwowość, jeśli wszystko to wciąż, i to coraz bardziej, kojarzy się z miazmatami XIX w., złymi emocjami, nacjonalistycznym anachronizmem? Czy będą obchody dwóchsetlecia niepodległości Polski? Można w to wątpić, niestety.