Skandaliczny wybryk Mykietyna i Zdunika w Warszawie!

Było dziś muzyczne święto w Warszawie. W cyklu „Oddźwięki” 29 marca w Studiu Koncertowym Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego można było wysłuchać prawykonań dwóch polskich utworów: II Koncertu na wiolonczelę i orkiestrę symfoniczną Pawła Mykietyna, z Marcinem Zdunikiem jako solistą, oraz Koncertu na akordeon i orkiestrę Aleksandra Kościowa z Klaudiuszem Baranem. Dla ochłody i równowagi dodano do programu hit Igora Strawińskiego – suitę „Ognisty ptak”. Za pulpitem libańsko-polski młody dyrygent Bassem Akiki, kierujący spektakularną orkiestrą Sinfonia Varsovia. Jesteśmy przyzwyczajeni do pełnych sal i owacji na stojąco, zwłaszcza gdy koncert gromadzi prestiżowe nazwiska na estradzie i na widowni. Tak było i tym razem, więc po cóż pisać, że zjechali się melomani z całego kraju, a dobre pół setki nieszczęśników odeszło z kwitkiem, nie doczekawszy się wejściówek? O tym nie ma co pisać. Trzeba napisać przede wszystkim o tym, co zrobili Mykietyn i Zdunik.

Charyzmatyczny czarodziej dźwięków hojnie obdarzył młodego wirtuoza wiolonczeli, a ten odpłacił mu się zjawiskowym wykonaniem jego niebywałej muzycznej opowieści „na jednym oddechu”, epicką wiolonczelową narracją, zagraną transowym legato, z wtórującym jej w czytelnej, wspaniałej harmonii instrumentalnym chórem. Ten utwór na pewno wejdzie do historii muzyki polskiej, zadając kłam pogłoskom o ezoteryczności muzyki współczesnej. Bo to był koncert łatwy w odbiorze, przystępny, melodyjny, emocjonalny, ciepły, w pewien sposób nawet konserwatywny.

A jednak logika tego utworu jest przemożna i czym bardziej jasna, wręcz klasyczna jest ta muzyka, tym bardziej przejmujący staje się dla słuchacza jednostajny puls akordów solowego instrumentu. Było to granie wstrząsające w swej klarowności i elegancji. Ten koncert mógłby powstać przed wojną i nikt by się mu nie dziwił. A może to tylko złudzenie? W centrum utworu wybrzmiały parafrazy muzyki kościelnej, wspaniałe naśladownictwa organów, niemalże chorałowe brzmienia śpiewających smyczków, a na peryferiach skrzyło się bogactwo stylistycznych nawiązań i cytatów, nie wyłączając jakichś zakamuflowanych marszowych taktów i poronnych hejnałowych okrzyków instrumentów blaszanych.

Opowieść w swej osnowie religijna prowadziła nas na powrót do przytomności naszego technicznego i cynicznego świata. Było to po prostu zadziwiające. Nowe dzieło Pawła Mykietyna jest doskonale (nowo) współczesne, w gruncie rzeczy formalne, a jednocześnie pełne czułości dla utraconego czasu. Mimo pozornego chłodu koncert wiolonczelowy Mykietyna porusza w nas głębokie, intymne struny. Jest to muzyka wzruszająca, niemalże naruszająca naszą prywatność. Dlatego ma dla mnie posmak skandalu. Takiego spektaklu muzycznego, takiej maestrii i takiego porozumienia muzyków z dotkniętą do żywego publicznością nie widziałem już dawno. To był iście skandaliczny wieczór.

Piękny był również utwór Kościowa, choć nie zdołałem go na tyle zapamiętać, by powiedzieć coś ponadto, że brzmiał na przemian burzliwie, dramatycznie i śpiewnie, tak jak życzył sobie kompozytor. Powściągliwa, aczkolwiek wirtuozowska gra Klaudiusza Barana robiła duże wrażenie. Pierwszy raz słyszałem akordeon z orkiestrą symfoniczną i muszę powiedzieć, że słychać, i to słychać dobrze. Utwór wielowątkowy, bardzo skomplikowany, dygresyjny wymaga od słuchacza więcej, niż ja sam mogę z siebie dać. Jednak pomimo braku wyrobienia słuchałem z przyjemnością. Istnieje bowiem coś takiego jak proste piękno czystej gry – i nawet gdy dzieło jest dla laika zbyt wymagające, świetne brzmienie instrumentów i pewna ręka muzyka dostarczają nam satysfakcji i poczucia bezpieczeństwa. Muzyka jest zjawiskiem tak wielowarstwowym i złożonym, że nawet ubogie, niekompetentne w gruncie rzeczy słuchanie może być głębokim i ważnym przeżyciem.

Po dwóch koncertach współczesnych należał się nam odpoczynek. To był naprawdę dobry pomysł, żeby dać nam wytchnąć przy znanych, swojskich dźwiękach śpiewających ptaszków, bajkowych awanturek i radosnego wesela. Z drugiej strony zestawienie wielkiej, choć przecież cokolwiek niefrasobliwej, baśniowej muzyki klasyka szczęśliwych czasów belle epoque z muzyką prawdziwie poważną, przynależną czasom od niefrasobliwości jak najdalszym, tworzy pewien dysonans. Aczkolwiek tym razem ten dysonans przemawia bodaj na naszą korzyść.

Słusznie się dziwicie, że ni z tego, ni z owego, nie znając się na muzyce, zdałem relację z koncertu. Ten zupełnie wyjątkowy i ekstrawagancki postępek ma swoje usprawiedliwienie w obietnicy, jaką złożyłem p. Katarzynie Mykietyn. Żona maestro Mykietyna wybrała mnie bowiem z tłumu nieszczęśników, którzy nie zdążyli zawczasu kupić sobie biletów w internecie i zaprowadziła mnie na salę, przedstawiając przy tym swemu znakomitemu małżonkowi. Tylko dzięki niej mogłem wysłuchać tego wspaniałego koncertu, za co raz jeszcze składam jej dzięki. Nie o to jednak chodzi, abym miał się jej teraz odpłacać za zaszczyt i uprzejmość, jakie mnie spotkały, swoimi pochlebczymi, acz nieproszonymi uwagami laika na temat w zasadzie mi obcy.

Obiecałem jednak, iż w tym miejscu przeproszę, w imieniu nas obojga, bardzo szacowną kolejkę za to, że zamiast by Pani miała wziąć, jak by sprawiedliwość nakazywała, pierwszą z jej czoła osobę złota wejściówka przypadła mnie, stojącemu w środku i odartego już z nadziei – a ja miałem czoło nie odmówić. Lecz czyż nie byłoby jeszcze bezczelniej odmówić? Komu? Damie? Małżonce maestro? Jako biegły w sofistyce, lecz przecież odrobinę również i w dawaniu słusznych racji, miałem Pani dostarczyć rycerskiego usprawiedliwienia – przynajmniej takiego, które mogłoby zadowolić życzliwego i łaskawego dłużnika, któremu winniśmy nasz pardon.

Apelując przeto do wielkoduszności Państwa (bez niej i tak nic bym nie wskórał), którzy macie słuszne prawo do swej irytacji, bez dumy, a w pokorze biorę całą niezręczność na siebie i przypominam tylko, że prócz równości i sprawiedliwości istnieją w świecie przywileje, a wśród nich te najrzadsze – przywileje należne. Czyż nie ma żona kompozytora, pani domu i eminencja wieczoru takiego przywileju i prawa, by wybrać? I czyż nie jest i moim, i Waszym, towarzysze z kolejki, obowiązkiem przyjąć ten wybór z pokorą, powstrzymując małoduszną irytację (gdy o Was chodzi) oraz nieuprzejmą wzgardliwość pretensjonalnego zelota sprawiedliwości (gdy o mnie chodzi)? Bywa, że pospolicie rozumiana sprawiedliwość musi ustąpić przed cnotą rycerską, a także (jak w danym wypadku) przed względami zwykłej skromności. Kto postępuje zbyt czysto, ten sięga granic pychy. Podobnie jak muzyk, który komponuje lub gra nazbyt elegancko i stylowo. Na to sobie wszak pozwolić nie możemy – ani wy, muzycy, ani my, filozofowie.

Dziękuję za piękny koncert, a na zdjęciu oczywiście tytułowi skandaliści tego wieczoru.