Hartman a wolność uniwersytetu

„Moje wykłady na Uniwersytecie zostały przerwane z dniem dzisiejszym w sposób, który nie pozwala mi ani na dokończenie rozpoczętego fragmentu kursu, ani stanąć przed Wami choćby jeszcze raz, aby móc się z Wami pożegnać. Byłem opiekunem Waszego roku. Niewiele doznawaliście ode mnie opieki, ale Wasze sprawy były mi bliskie i przeżyliśmy razem trudne chwile. Wasze troski i Wasze sądy, również w sprawach codziennych, obchodzą nas bardziej, niż może się Wam wydawać, kiedy widzicie nas przy tablicy lub w fotelu egzaminatora. […]

Moja działalność wychowawcza nie znalazła uznania. W rzeczywistości nie wychowywałem Was nigdy inaczej, jak tylko wykładając Wam matematykę. Zawsze uważałem, że ten, kto uczy, ten także przez to samo wychowuje. Wierzę w potężne działanie matematyki na psychikę, bo matematyka kształci myśl jasną, krytyczną, kontrolującą i uczy cenić prawdę, która sama o sobie świadczy i której nie patronuje żaden autorytet. Wierzę, że jeśli nasza nauka przejmie Was taką właśnie uczciwością myślenia i czcią dla prawdy, to będziecie dobrymi ludźmi i dobrymi Polakami”.

Przed półwieczem inna była ranga profesora, innego używano języka, inna panowała kultura i obyczaje. Autor tych słów pożegnania, Stanisław Hartman, zapewne nie umiałby odnaleźć się we współczesnych zapasach ze świnią w błocie, za to w swoich czasach „dawał radę”, a nawet dawał sobie radę. W 1968 r. wyrzucono go z Uniwersytetu Wrocławskiego, gdyż poparł protest studentów, a w dodatku był Żydem; skierowano go do pracy w PAN, gdzie aż do pierwszej „Solidarności” nie miał kontaktu ze studentami.

W młodszych latach był wybitnym, znanym w świecie matematykiem, a w latach późniejszych został opozycjonistą, tzw. korowcem. Odznaczał się wielką rozwagą i kulturą słowa, dzięki czemu był autorytetem nawet dla Jacka Kuronia i Adama Michnika. Wielu ludziom zaimponował tym, że odrzucił propozycję objęcia katedry w Calgary, odmawiając przyjęcia „paszportu w jedną stronę”. W jednej chwili, w rozmowie z esbekiem, zadecydował, że nie zostałem małym Kanadyjczykiem.

Stanisław Hartman był człowiekiem umiaru i honoru. Obca mu była zapalczywość, tak samo jak zakłamanie i oportunizm. Umiał się znaleźć w każdej sytuacji i z każdym jakoś porozumieć. Gdy w 1982 r. siedział w „internacie”, dawał współwięźniom lekcje niemieckiego. Z partyjnymi kolegami utrzymywał przyjazne stosunki, jeśli tylko byli w miarę porządnymi ludźmi. Radykalizmu nie uznawał, a za to sam niczego się nie bał.

Bardzo wiele było rzeczy, których za Gomułki nie wolno było publicznie powiedzieć, nawet na uniwersytecie. Były jednakże i takie, które jak najbardziej można było mówić, a za to dziś już nie bardzo. Gdyby mój ojciec powiedział ex cathedra, że historia i współczesność Kościoła katolickiego nie predestynują go do przypisywania sobie roli autorytetu moralnego, władze zbyłyby to zapewne milczeniem, mimo że reżim Gomułki unikał takich wypowiedzi, a z potęgą Kościoła bardzo się liczył, jednocześnie rywalizując z nim o rząd dusz.

Za to gdy w 2019 r. dziennikarz Leszek Jażdżewski na wielkim publicznym mitingu na Uniwersytecie Warszawskim w spokojnych i umiarkowanych słowach wyraża tę samą, dość oczywistą zresztą treść, władze UW uznają za stosowne odciąć się od jego wypowiedzi. To smutne i niepokojące, tym bardziej że wpisuje się w szereg podobnych incydentów, których wspólnym mianownikiem jest lękliwy oportunizm polskich uczelni wobec narodowego katolicyzmu i oficjalnej linii ideologicznej rządzącej partii.

Zaczęło się to już za pierwszych rządów PiS, a obecnie zjawisko to tylko się nasila. Wielokrotnie dochodziło do odwoływania lub zrywania wykładów liberalnych profesorów, a za to pod pretekstem pluralizmu co rusz dopuszcza się do przestrzeni uniwersyteckiej jawnie faszystowski, agresywny element. Z biegiem czasu atmosfera na uniwersytetach bardzo się zagęszcza, choć daleko jeszcze do tego poziomu zastraszenia oraz ideologicznej presji, jaka panowała na uniwersytetach za sanacji i w czasach PRL. Są jednak powody do niepokoju.

Pod niemądrym pretekstem apolityczności władze uczelni okazują niezadowolenie osobom poruszającym ważne kwestie społeczne, polityczne i obyczajowe. Mnożą się wnioski do komisji dyscyplinarnych, oświadczenia rektorów i inne nieprzyjemności, mające zniechęcić intelektualistów do krytyki panujących dyskursów, oficjalnie czy półoficjalnie obowiązujących przekonań i wartości. Jednocześnie wciąż rosną wpływy Kościoła w publicznych i niepublicznych uczelniach, które tworzą wydziały teologiczne, a nawet fundują kaplice i kościoły. Obecność księży sprawia, że konserwatyści i oportuniści czują się pewnie, a liberalna inteligencja o postępowych i antyklerykalnych poglądach musi bardzo uważać.

Owszem, zdarza się, że takie czy inne ciało kolegialne, w szczególności rada wydziału prawnego tego lub innego uniwersytetu, zaprotestuje przeciwko łamaniu konstytucji przez władze RP, ale poza tym, dość oczywistym przecież, działaniem w duchu publicznej i obywatelskiej odpowiedzialności uniwersytetu nie widać, aby nasza akademia poczuwała się do tego, by stanowić wolne, niezależne forum krytycznej dyskusji, w której nie ma dogmatów innych niż prawa logiki, a krytyka poczynań władzy oraz jej aksjologii jest więcej niż prawem, bo nawet obowiązkiem wolnych intelektualistów. Roztropność i umiarkowanie, które z pewnością są cnotami, stają się dziś pretekstem do tłumienia krytyki rządu i Kościoła, tak jak chwalebna bezstronność staje się pretekstem do ograniczonej akceptacji dla faszyzmu i reakcji, co dostarcza z kolei pretekstu do stosowania analogicznych ograniczeń (w imię symetrii i instytucjonalnej bezstronności) względem wolnej myśli demokratycznej, odwołującej się do wiedzy naukowej.

Mitologia, a nawet dogmatyka religijna, nie mówiąc już o utrwalonych kłamliwych kliszach na temat historii i życia społecznego, mają pełne prawo obecności na uniwersytecie. Pod egidą religii i tradycji można powielać nie tylko romantyczne legendy, lecz i zwykłe kłamstwa, podczas gdy rzetelne badania mogące zakwestionować narcystyczne mity narodowe i państwowe, takie jak badania nad relacjami polsko-żydowskimi, napotykają na przeszkody ze strony czynników oficjalnych oraz całkiem nieoficjalnych, lecz gotowych czynnie wspierać władze i odczytywać jej życzenia.

Nie chciałbym, aby analogie z PRL poszły za daleko. Jeszcze nie wyrzuca się niepokornych humanistów z pracy. Jednakże można im np. nie przedłużyć kontraktu albo utrudnić awans. To bardzo proste w dobie panującej na uczelniach technokracji. Wielki ideał naukowości w rękach ignorantów i ludzi złej woli staje się poręcznym narzędziem dyskryminacji. Czyż bowiem należy stosować wobec humanistów i filozofów (a to oni najczęściej narażają się władzy) jakieś inne, ulgowe zasady oceny?

Skoro nie (a przecież równość obowiązuje), to niech się wykażą punktami za publikacje w renomowanych zagranicznych czasopismach, grantami, współpracą międzynarodową i pracą zespołową, tak jak fizycy i chemicy. Bałamutne to i głupie argumenty. Ale skuteczne. Skąd bowiem fizycy i chemicy, a tym bardziej opinia publiczna mają wiedzieć, na czym polega praca humanisty czy filozofa i w jakiej relacji pozostaje ona z wymaganiami naukowości? Albo jak wygląda obieg idei w humanistyce i jakie są uwarunkowania jej umiędzynarodowienia? Zygmuntowi Baumanowi nie odnowiono doktoratu na UW (jest to odpowiednik doktoratu honoris causa w przypadku osób, które doktoryzowały się na danej uczelni), gdyż jego „dorobek naukowy” miał być zbyt słaby… Można się ośmieszać bezkarnie tam, gdzie większość nie wie, o co chodzi; świadoma mniejszość może wtenczas śmiać się z własnej bezsilności.

Drobne represje wobec niepokornych akademików nie napotykają sprzeciwu społecznego. Są to bowiem sprawy odległe od potrzeb i zainteresowań obywateli. Wyłącznie mobilizacja samego środowiska akademickiego pozwoliłaby obronić wolność uniwersytetu. Na to już jednak chyba jest za późno. Większość pracowników woli się nie narażać, bo czeka na jakiś awans. Poza tym etos demokratycznej agory nie jest bynajmniej powszechny na uniwersytecie, bo ten dawno już znalazł się w rękach tej warstwy społecznej, której awans klasowy opiera się raczej na przystosowaniu niż kontestacji.

Taka jest cena za demokratyzację akademii. Nonkonformizm i odwaga myślenia są czymś elitarnym i dlatego muszą w ostatecznym rozrachunku ustąpić przed prawem „zwykłych ludzi” do bycia profesorami, dziekanami i rektorami. Stanisław Hartman to rozumiał i przyjmował ze spokojem. Sądził, że płaci cenę za niesłuszne wywyższenie klasowe i materialne, które stało się jego udziałem z racji burżuazyjnego urodzenia. Może dzisiaj powinniśmy patrzeć na to w podobny sposób?

Idea wolnego uniwersytetu wcale nie jest taka stara, jak się wydaje. Ledwie niespełna sto lat temu charyzmatyczny reformator amerykańskich uniwersytetów Robert Hutchins wypowiedział słowa, które wówczas były niemal rewolucyjne, a dziś są na tyle banalne, że jesteśmy skłonni puścić je mimo uszu – właśnie dlatego, że się zbanalizowały. A jednak z wrodzonej przewrotności słowa te na koniec zacytuję: „Uniwersytet cieszy się wolnością i niezależnością myślenia, ma prawo podważać tradycje i dokonywać ryzykownych eksperymentów myślowych, gdyż ma w sobie życie, którego nie da się uśmiercić”.

Czy faktycznie uniwersytet jest nieśmiertelny? Czy nieśmiertelna jest ludzka wolność i inteligencja? A może tylko zdolna do odradzania się z popiołów? No, ale nie idźmy za daleko w tych dywagacjach, aby nie wyjść na nie dość naukowych.