Uczelnie wyższe to wylęgarnia przestępców!
Za czasów minister Barbary Kudryckiej miałem honor być szefem Zespołu ds. Dobrych Praktyk Akademickich. Jednym z jego zadań, obok rozpatrywania skarg na plagiaty i inne nadużycia, było tworzenie dokumentów na ten temat, publikowanych następnie przez ministra. Jedna z napisanych przez nas broszur dotyczyła rzetelności badań naukowych oraz poszanowania własności intelektualnej, czyli głównie kwestii plagiatów.
Pozwalam sobie załączyć ten zapomniany już dziś dokument, który wszak nadal jest oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Nauki. Marzy mi się, aby znał go każdy rektor, dziekan, a przede wszystkim każdy promotor doktoratów, habilitant i doktorant. Jeśli czytają to pracownicy wyższych uczelni, to bardzo proszę o pomoc w propagowaniu tego opracowania, gdyż MNiSW od dawna tego nie robi.
No więc uczelnie wylęgarnią przestępców… Brzmi szokująco? Ale to prawda. Kradzieże własności intelektualnej są na polskich (i chyba wszelkich innych) uczelniach czymś codziennym, mają rozmiary masowe. Co więcej, prawie zawsze plagiaty (i tzw. autoplagiaty) powiązane są z oszustwem polegającym na wyłudzeniu nienależnej korzyści – od zaliczenia przedmiotu przez studenta aż po tytuł profesorski.
Do tego dochodzi masowy proceder pisania prac na zamówienie przez działających indywidualnie bądź firmowych „ghostwriterów”. Czy kiedykolwiek organy śledcze interesowały się tą kategorią przestępstw? Bynajmniej. Skopiowanie cudzego tekstu i opublikowanie jako własnego, a następnie wykazanie tej publikacji jako elementu własnego dorobku w przewodzie habilitacyjnym czy profesorskim – traktowane jest przez organy śledcze naszego państwa stanowczo mniej surowo niż kradzież roweru. A przecież złodziej rowerów nie zostaje w konsekwencji profesorem – dobrze wynagradzanym nauczycielem młodzieży.
Od 31 stycznia do 1 lutego Uniwersytet Śląski będzie gościł byłych stypendystów Fulbrighte’a z całego świata. Tematem ich konferencji będzie właśnie kwestia prawa autorskiego i jakości badań. Może tym razem głos specjalistów dotrze do uszu władzy? Bo jakoś nowa ustawa o szkolnictwie wyższym nie daje organom uczelni właściwych narzędzi do walki z plagiatami.
A tymczasem, mimo stosowania elektronicznego sprawdzania prac awansowych poprzez tzw. systemy atyplagiatowe, liczba wykrywanych plagiatów nie maleje, a gorliwość władz poszczególnych uczelni w procedowaniu spraw dyscyplinarnych nie rośnie. Skąd to wiem? Od dr. hab. Marka Wrońskiego, od wielu lat niczym samotny samuraj walczącego z plagiatami na polskich uczelniach. W „Forum Akademickim” opisuje prowadzone przez siebie boje o ukaranie plagiatorów, a opowieści to monotonne: oczywisty plagiat, następnie ukrywanie go bądź bagatelizowanie przez organa uczelni, działania pozorowane, łagodne kary lub ich brak. I tak w kółko.
Jak długo jeszcze? Strasznie żałuję, że nie zostałem w 2011 r. wiceministrem nauki, co proponowała mi Barbara Kudrycka. Niestety, gdy padła propozycja, Jarosław Gowin, obecny minister nauki, a wówczas minister sprawiedliwości, powiedział Donaldowi Tuskowi, że po jego trupie. Jeśli można coś „obiecać wstecz”, to solennie obiecuję, że gdybym został wówczas tym wiceministrem od uczelni, to wytoczyłbym wszystkie działa przeciwko plagiatom i nadużyciom naukowym.
No cóż, dziś jako szeregowy profesor i publicysta mogę tylko biadolić. Ale i tak lepsze to niż nic. Bo to właśnie obojętność i bezczynność środowiska sprawiają, że zastępy plagiatorów dokazują, jak im się żywnie podoba.
Skąd ta obojętność? Gdybyśmy zaczęli poważnie traktować plagiaty, trzeba by było wyrzucić mnóstwo studentów, jako że prace zaliczeniowe z reguły poważnie naruszają czyjąś własność intelektualną bądź w ogóle są oszukańcze (zamawiane, ściągane z internetu). Pryncypialny stosunek do tej kwestii wywróciłby wszystkie uczelnie. W Wielkiej Brytanii, gdzie młodzież prawie nie pisała niczego samodzielnie, wprowadzono system nakazujący wszystkim uczniom i studentom przesyłanie prac za pośrednictwem systemu antyplagiatowego, przy czym jednocześnie… tolerowano plagiaty. Oczywiście do jakiegoś stopnia, który z czasem obniżano. W ten sposób stopniowo nauczono Brytyjczyków jako takiej uczciwości.
U nas do tego daleko. Nieraz już zadawałem studentom prace pisemne, otrzymując 100 proc. prac oszukanych, czyli zawierających plagiaty. W większości przypadków studenci nawet nie wiedzieli, że „przeklejenie” czegoś z internetu, bez podania źródła, jest niedozwolone. Oczywiście, jeśli bardzo dokładnie wytłumaczy się studentom, czego nie wolno robić oraz w jaki sposób należy oznaczać zapożyczenia i cytaty, sytuacja radykalnie się poprawia. Niestety, cierpią na tym prace, bo większość studentów nie jest w stanie samodzielnie napisać czegokolwiek z sensem i gramatycznie. Wolimy więc przymykać oko na studenckie plagiaty. I tak to dalej leci – aż do profesury.
Ktoś, kto dopuszcza się plagiatu, nie tylko pokazuje intelektualną miałkość, lecz przede wszystkim moralną nieświadomość i brak poczucia honoru. Plagiat jest takim rodzajem nieuczciwości, który niszczy zaufanie społeczne u samych podstaw – tak jak wywożenie śmieci do lasu, kradzież prądu z trakcji, jeżdżenie na gapę i tysiące małych świństewek, które nie czynią bezpośredniej krzywdy konkretnej osobie, lecz psują całą społeczność, zamieniając ją w zbiorowisko cwaniaków, którzy zamiast zakładać, że każdy będzie przestrzegał reguł, mogą śmiało i z aprobatą zakładać, że będą je łamać, ilekroć uznają poniesienie kary za mało prawdopodobne.
W takim świecie przestępca to frajer, który dał się złapać (dobrze mu tak), a git człowiek jest sprytny i sobie poradzi. Gdy przyłapuję studenta na plagiacie, ten z reguły ma do mnie żal: nie mówił pan, że będzie sprawdzał… Pewnie, przecież byliśmy – razem z całym społeczeństwem – umówieni na grę pozorów i wzajemne oszukiwanie się, które przez swą masowość przestaje już być oszukiwaniem… A może to oni są normalni i mają rację, a my, staroświeccy puryści, wszystko psujemy?