Kiedy to się skończy i co będzie potem?

Nastał dziwny, nieco odświętny czas, w którym socjalizujemy się i solidaryzujemy ze sobą, trzymając się od siebie z daleka i izolując jedni od drugich. Jest inaczej i być może wszystko się już trochę zmieni. Oby to doświadczenie dłuższego bycia sam na sam ze sobą i z bliskimi sprawiło, że zmądrzejemy i trafnie ocenimy, co i kto jest w naszym życiu naprawdę ważny.

Wiem tyle co inni i niczego odpowiedzialnie prognozować nie mogę. Mimo to nie czuję się zwolniony z myślenia o tym, gdzie znajdziemy się – Polska i świat – za kilka miesięcy, gdy szczyt epidemii będzie już najprawdopodobniej za nami.

Miejmy nadzieję, że epidemia rozłoży się w czasie i wszyscy potrzebujący pomocy będą mogli ją uzyskać, a ostateczna śmiertelność wśród chorych na Covid-19 okaże się jak najniższa. O to walczy dziś świat: „spłaszczyć krzywą zachorowań”, tak aby w jednym czasie nie było zbyt wielu ciężko chorych, a nawet żeby ich łączna liczba w dłuższym okresie była niższa niż w przypadku niekontrolowanego rozwoju epidemii.

Skupiamy się na ochronie ludzi starszych i ciężko chorych, gdyż to dla nich Covid-19 jest najgroźniejszy. Spłaszczona krzywa to większa szansa na ograniczenie śmiertelności z powodu Covid-19 w każdej grupie podwyższonego ryzyka. Zwłaszcza gdy pojawi się szczepionka.

Tak czy inaczej – pewna liczba naszych rodaków umrze. Rząd przewiduje, że epidemia jest sezonowa i zwolni w maju i czerwcu (choć może powrócić jesienią), a łączna liczba zakażonych będzie wyrażać się liczbą czterocyfrową. To bardzo optymistyczne szacunki, sugerujące, że poniżej 10 tys. osób „złapie” koronawirusa. Znaczyłoby to, że możemy się spodziewać nie więcej niż jakichś 300 zgonów. To duża liczba, lecz jednocześnie niewielka jak na epidemię. Bo bywają takie, które niszczą nawet kilka (a dawniej kilkadziesiąt) procent danej populacji.

Wyjątkowość obecnej epidemii polega na tym, że jej epicentrum jest na Zachodzie (obecnie w Europie), a nie gdzieś tam, daleko od nas. Możemy poczuć namiastkę tego lęku i grozy, która spada co kilka lat na niektóre narody Afryki i Azji, gdzie szaleją straszliwe epidemie, jak niedawna gorączka Ebola. To, co dzieje się we Włoszech – tak nam przecież bliskich – rozdziera serce, jednak mamy powody sądzić, że tak źle jak tam nie będzie już nigdzie w Europie. W naszej części kontynentu spowalnianie dynamiki epidemii jest szczególnie ważne, bo dysponujemy o wiele mniejszą ilością sprzętu i personelu niż Niemcy i inne bogate kraje Zachodu.

Dlatego siedźmy w domu, jeśli kto tylko może, nawet jeśli prawdopodobieństwo, że się zakazimy bądź kogoś zakazimy, jest mikroskopijne. Niech takim pozostanie – a pozostanie, jeśli wszyscy będziemy przez jakiś czas unikać innych ludzi. Każdy dorzuca tu swoje statystyczne „ziarenko piasku”, lecz z jego milionów zbierze się ładna miarka. Czym więcej sobie damy czasu na zbudowanie odporności zbiorowej, tym mniej będzie ofiar.

Śmierć kilkuset osób nie stanowi jeszcze całego bilansu demograficznego epidemii. Będą też inne ofiary – osoby, które umrą z powodu ograniczenia dostępu do świadczeń medycznych, oraz osoby słabe i depresyjne, które w powodu zaniedbania w odosobnieniu bądź utraty dochodów popełnią samobójstwo. Pamiętajmy również o nich. A zwłaszcza władze medyczne, podejmujące decyzje o wyłączeniu pewnych zasobów i świadczeń (w tym karetek pogotowia i łóżek szpitalnych) na potrzeby zabezpieczenia epidemii, niechaj pamiętają o zachowaniu właściwej miary, aby nie pozbawiać dostępu do niezbędnych, ratujących życie świadczeń innych grup pacjentów. Dotyczy to zwłaszcza dysponowania karetkami pogotowia.

W „bilansie demograficznym” (określenie zimne i w dodatku mało adekwatne do niewielkich liczb, które tu wchodzą w grę) jest też jednak i strona pozytywna. Przede wszystkim z racji ograniczonego przemieszczania się ludzi należy się spodziewać spadku liczby ofiar wypadków drogowych. Ponadto środki zabezpieczające przed rozprzestrzenianiem się koronawirusa zabezpieczają nas również przed innymi chorobami zakaźnymi, jak grypa czy gruźlica, dzięki czemu unikniemy zapewne wielu zgonów.

No i wreszcie można się spodziewać, że długotrwałe wspólne przebywanie w domu spowoduje przyjście na świat nieco większej niż zwykle liczby dzieci. Brzmi to dość anegdotycznie, lecz specjaliści mówią o tym całkiem na serio. Biorąc to wszystko pod uwagę, można przewidywać, że po epidemii Polaków będzie więcej niż przed nią. Oczywiście nie znaczy to, że mamy cokolwiek lub kogokolwiek lekceważyć. Nie ulegamy pokusie przyjmowania jakiejś „historycznej perspektywy” w ocenie bolesnych zjawisk. Jest to wysoce dwuznaczne moralnie i niezdrowe. Epidemia jest zła, tak samo jak zła jest wojna i kryzys gospodarczy – nawet jeśli w jakiejś dziejowej czy gatunkowej perspektywie są czymś niezbędnym.

Oprócz bilansu ludzkiego („demograficznego”) musimy przeprowadzić bilans gospodarczy i polityczny. Nie ma już wątpliwości co do tego, że świat ogarnie recesja, z której będzie się wychodzić latami. Powtarzają to wszyscy eksperci. Dotyczy to również Polski. Po raz pierwszy od lat 80. wyraźnie odczujemy spadek siły nabywczej naszych dochodów. Przyjdzie inflacja, upadnie wiele firm, wiele osób straci pracę, a niektóre rzeczy, jak bilety lotnicze, podrożeją zapewne już na zawsze. Ponadto niektóre czynniki reżimu sanitarnego ulegną przekształceniu w utrwalone praktyki dyscyplinarne władzy, przez co zarówno u nas, jak i w krajach solidnej demokracji przybędzie nieco „państwa realnego”, a balans między bezpieczeństwem i wolnością znów przesunie się (tak jak po zamachach terrorystycznych) na stronę bezpieczeństwa. Nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz.

Trudno powiedzieć, jaka będzie reakcja narodów Europy na recesję. Czy skupią się wokół rządów, czy też może wzrośnie rola Unii Europejskiej? Czy kryzys dobrze, czy źle wpłynie na proces brexitu?

Na te pytania trudno dziś odpowiedzieć. Pożyjemy, zobaczymy. Jeśli zaś chodzi o politykę krajową, nie możemy spodziewać się niczego dobrego. PiS-owi się upiekło. Jeśli wyjdziemy z epidemii obronną ręką, naród będzie z rządu zadowolony i przez jakiś czas utrzyma się jeszcze odruch „jednoczenia się pod flagą”. Wszystkie afery i skandale – dziś już zupełnie nieangażujące uwagi i emocji opinii publicznej – zostaną za kilka miesięcy zepchnięte w niepamięć, a opozycja – z natury rzeczy bezsilna w czasie kryzysu, bo niemająca wpływu na decyzje – przez jakiś czas będzie na ludziach sprawiać wrażenie czegoś niepoważnego.

Te psychologiczne efekty niezmiernie ułatwią PiS-owi zachowanie władzy, a w pierwszej kolejności wygranie wyborów prezydenckich. PiS zrobi wszystko, aby mogły się odbyć w terminie, dzięki czemu będzie mógł spożytkować efekt wizerunkowy „silnego państwa”. Co gorsza, epidemia politycznie uśmierci Jarosława Kaczyńskiego, który od kilku miesięcy jest już ledwie widoczny. Schedę po nim może przejąć Morawiecki, a nawet Ziobro. W tym drugim przypadku będziemy się mieli z pyszna. To naprawdę realne zagrożenie. Unia zapewne nie będzie już tak stanowczo bronić nas przed autorytarnymi rządami.

W tej sytuacji – paradoksalnie – pośród wielu złych scenariuszy powinniśmy popierać wzmocnienie polityczne Morawieckiego. Jeśli to on będzie rządził Polską po Kaczyńskim, to szaleńcy będą pod kontrolą. Marne to pocieszenie, ale zawsze jakieś. Niestety, nie mamy dziś powodów do optymizmu. Możemy jednak cieszyć się sobą. Bo znowu pokazujemy swoje najlepsze strony, jak kiedyś w czasie wielkiej powodzi, a wcześniej w 1989 r.