Książka jako katastrofa

Gdy nie było jeszcze książek, nie było problemu. Nieliczni czytali sobie na głos uczone zwoje, a reszta cieszyła się klechdą i kazaniem. Dopiero gdy zaczęto kroić papier i oprawiać w deski, zrobiło się niebezpiecznie. Uczonych w piśmie, nie tylko świętym, zaczęło jakby przybywać. Ale prawdziwa katastrofa nastąpiła dopiero po wynalezieniu druku. Oto rozmaici niepowołani zeloci pokupowali sobie Biblię i zaczęli ją studiować na własną rękę, a nawet na własny rozum i sumienie.

Gutenberg wypuścił dżina z butelki, a dżin uczynił reformację. Po reformacji, niesyty, zabrał się do spraw świeckich. Drukowana plaga spadła na bezbronne owczarnie Europy i zamieniła pokorne baranki w stado politycznych wilków. Oto bezbożne gazeciarstwo, ów internet XVIII w., uczyniło z maluczkich rzemieślników i pisarczyków biedujących po miastach bluźnierczą „opinię publiczną”. Na domiar złego żądni zysku xięgarze już od XVI w. karmili lud jarmarcznymi romansidłami i bajdami o rycerzach, w których pod płaszczykiem cnoty i pobożności kipiała chuć i kotłowało się poróbstwo.

Aż przyszedł ten czas, gdy nawet paryski prostaczek dość umiał składać litery, by odczytać rewolucyjną ulotkę: wolność, równość, braterstwo! Słowo pisane, przez tysiące lat służące pospołu możnym i uczonym do stróżowania wieczystemu porządkowi boskich praw na ziemi, wielce dla panów tych korzystnych, trafiwszy spod prasy do brudnych oficyn i pod chłopskie strzechy, obróciło się w oręż wolności. Wyzwoliło duchy narodów, oświeciło i zeświecczyło miejską masę, uwolniło naukę od scholastycznego wzdęcia.

Jednak prawdziwa i ostateczna potęga książki miała się objawić w czymś innym. Oto z łona odrodzenia i nasienia oświecenia narodziła się nowoczesna kultura humanistyczna wykarmiona na powieści, wierszu i eseju, zapatrzona w Grecję, rozmiłowana w leśnych bajdach Północy, lecz przecież ciągle chrześcijańska. Rabelais, Cervantes, Montaigne przetarli szlak, którym poszła nowoczesna Europa. Szlak książki. I gdy w XX w. oświecenie spełniło swą obietnicę i trafiło do mas, wszystkim się zdawało, że szczytem marzeń jest naród złożony z inteligentów, którzy nauczeni tego w szkole do grobowej deski delektują się Literaturą.

Guzik z pętelką. Zapomnijmy. Niemądre pretensje wymarłej sekty egzaltowanych czytelników wczytanych w Goethego, Manna, Prousta albo Joyce’a czas oddalić, a ich posłańców odprawić z powrotem do zakurzonych bibliotek. Niechaj sobie tam siedzą ci erudyci-maniacy za pan brat z molem i roztoczem. Nam e-papier, czytnik i sieć. Niech żyje wolne czytanie! Książka przyniosła nam wolność – niechaj teraz pozwoli nam tę wolność praktykować.

Mniej czytamy? Owszem, ale i tak więcej niż nasi pradziadowie, wprawdzie żyjący w epoce rozkwitu literatury, lecz w większości niepiśmienni. Czytamy szybko, łatwe i krótkie teksty? Cóż, na grube książki czas mieli i nadal mają nieliczni, za to wielu miało i dziś ma całe półki nieprzeczytanych nigdy tomów. Normalnie pracujący człowiek – dawniej i dziś – może sobie poczytać jakąś godzinkę albo dwie dziennie. To daje 20-100 stron zależnie od trudności tekstu i tempa lektury.

Odliczając połowę na gazety i czasopisma, dostajemy taki rachunek: gramotny, lecz pracujący obywatel czyta co roku 10-50 książek. W ciągu życia średnio pewnie z tysiąc. Zawodowy erudyta i pochłaniacz książek wyrabia tę normę w trzy lata. W dodatku rozumie i pamięta, co przeczytał, a zwykły inteligencki szaraczek nie za bardzo. Ten czyta dla przyjemności, niekoniecznie mądre rzeczy i wcale taki znowu mądry od tego się nie robi. Bo może i książki kształcą, ale jak kto głupi, to mu nawet cała biblioteka nie pomoże.

Moje życiowe tysiąc książek pozostawi mnie takim samym ignorantem w godzinę śmierci, jakim byłem za życia. Wszak to ledwie mała kropelka w oceanie tekstów, a nawet Tekstów. Swoją drogą z tymi wielkimi Tekstami też nie należy przesadzać, bo i tam głupstw nie brakuje.

Poza tym gdy jeszcze byliśmy sobie małą Europą, mogło się nam wydawać, że jest jakaś jedna Wielka Literatura tworząca Kulturę. Homer z Platonem, Owidiusz z Horacym, Petrarka z Miltonem. Jednak gdy trochę wychynęliśmy na świat, widzimy, że takich klasyków i kanonów można by namnożyć, że taki Pendżab nie gorszy od Bałkanów, a mity Północy nie głupsze od mitów Południa. I nie o żaden multikulturalizm mi chodzi, lecz o to, że tego wszystkiego nie da się przeczytać i że wszyscy jesteśmy ignorantami, no, może z wyjątkiem Kani i Gondowicza, ale oni przecież od innej małpy pochodzą.

Do czytania rzeczy poważnych trzeba mieć talent i umysł znacznie więcej niż przeciętny. Dlatego próba wepchnięcia przeciętnego człowieka na widownię parnasu jest przedsięwzięciem niemądrym i niesmacznym. A dręczenie dzieci lekturami, z których nic zrozumieć nie mogą, bo nie dla dzieci je pisano, to już niemal perwersja. Gdy patrzę, co się biedactwom każe w szkole czytać, na te wszystkie bryki z internetu i „klucze” do egzaminów z polskiego, to ja bym już wolał, żeby mi dziecko poszło na rower. Mam wrażenie, że szkoła chce z wszystkich dzieci zrobić ćwierćinteligentów. I obawiam się, że wielkie urzędowe „promowanie czytelnictwa” (kto wynalazł ten zwrot potworny?) tą samą ręką „strasznego mieszczanina” jest czynione co programy nauczania polskiego, klucze do matur i inne bezeceństwa w tym rodzaju.

O nie, nie marzę o Polsce pod rządami takich jak ja zwyrodnialców, którym w mózgach przerosły bicepsy poruszające językiem i piórem, ale nie chcę też Polski półinteligenckiej, urobionej łapami filistrów. Pragnę Polski ludzi wolnych i radosnych, co swój rozum mają, a czytają sobie od czasu do czasu, co im się podoba, dla przyjemności, a nie dla Kultury. Dawno już skapitulowałem, czyli „wyluzowałem”, i to samo polecam Szanownemu Państwu.

Czytanie ma wszelkie cechy blagi lub mitu, jak kto woli. To tak jak z seksem. Wszystkim się wydaje, że inni mają go mnóstwo, w wielkim urozmaiceniu, a tylko oni sami jakoś tak szaroburo. Podobnie inteligentom wydaje się, że inni porządnie czytają od deski do deski wartościowe rzeczy, a tylko oni mało i niedokładnie. Bez tego złudzenia i bez tych kompleksów nie byłoby zresztą poważnej literatury. Owładnięci mitem „czytelnictwa” autorzy biorą się do pracy w złudnym przekonaniu, że ktoś ich będzie czytał i rozumiał – nawet coś, czego nie udało im się powiedzieć.

Z tych wszystkich narcystycznych iluzji, lecz także z przyjemności, jaką daje lektura, coś jednak dobrego wynika. W sumie przecież sporo dobrych rzeczy się pisze i czasem ktoś to jednak mniej czy bardziej uważnie poczyta. Jesteśmy od tego odrobinę inteligentniejsi i odporniejsi na ciemnotę. O mądrych zaś martwić się nie musimy. Ten gatunek, choć jest rzadki, to ma się wcale dobrze. Ludzie mądrzy zawsze będą i zawsze będą dużo czytać. Przetrwają mimo szkoły i „promowania czytelnictwa”.

Pisząc niniejsze w pociągu z Krakowa do Warszawy, moim drugim domu na kołach, mogłem poznać czytelnictwo narodowe organoleptycznie. Naprzeciw mnie, ach, blondynka. Blondynka czyta „Gazetę”. Po chwili odkłada i bierze się do amerykańskiego romansidła w oryginale. Czytelniczka, okazuje się, właśnie zdała maturę, a jej prezentacja z polskiego dotyczyła „Wyznań nimfomanki” (czas poważnie rozważyć likwidację szkół…). Książki czyta przygodowe, a romansidło służy jej do nauki angielskiego, gdyż wybiera się do Albionu zarabiać na studia z zakresu grafiki komputerowej. Zapewniła, że książki lubi i nigdy ich nie porzuci. Czytelniczka nowej ery – żadnych zahamowań.

Zapytała, co bym jej polecił. Mozolnie literujemy: Gargantua i Pantagruel. Oczarowany tą egzotyką wysiadłem na Centralnym z mocną wiarą: jeszcze książka nie zginęła! Waginalnie, digitalnie, po drogach żelaznych sączy się w mózgi słowo gramatyczne, słowo logiczne. Zawsze sobie drogę znajdzie. Tekstura oplata jej kibić, bluszcz kultury lubieżnie wspina się na łono kolejnej niewinnej Ewy.

Dość. Jesteśmy obrzydliwi. Stanowczo można się bez nas, satyrów pióra, obyć. Ale i ja jestem, prawdę mówiąc, młody. Bliżej mi do tej dziewczyny z pociągu niż do własnego ojca. Mój ojciec, rocznik 1914, deklamował przy obiedzie wiersze Schillera, Puszkina i kogo tam jeszcze. Był sercem w XIX w. Obszerną pamięć hojnie nastręczał wieszczom. Moja zaś pamięć spoczywa w nieznanych serwerach, w internetowej chmurze. Dla mnie po „Quousque tandem abutere, Catilina…” jest już tylko „et cetera”. Czytam, ale nie doczytuję do końca. I nic nie mogę zapamiętać. Nie muszę – sieć pamięta.

Na szczęście rozumiem, co czytam. Taki mój fach. I w dodatku piszę – w owym narcystycznym złudzeniu, że ktoś to przeczyta i mniej więcej ogarnie. Ale fakty temu przeczą. Rację miał Lem, parafrazując Gorgiasza: nikt nic nie czyta, a nawet gdyby czytał, to i tak by nie zrozumiał, a nawet gdyby zrozumiał, toby nie zapamiętał. Podkreślam raz jeszcze: literatura wyrasta ze złudzenia. Piszemy, bo lubimy samych siebie inteligentnymi i wygadanymi. I czytamy z tego samego powodu. Literatura jest dziwowiskiem ludzkiej inteligencji i talentu. Jej zadaniem jest być lepszą od swych autorów i czytelników. Uwiedzenie, oczarowanie. Po prostu erotyka. I co się dziwić, że po lekturze przychodzi sen zapomnienia?

W nowym świecie nieskończonej biblioteki w e-czytniku nie będzie już rządów Autora ani poddaństwa Czytelnika. Książęta krytyki nie będą nam już dyktować, komu składać mamy daniny naszego czasu i uwagi. Erudyci z krwi i kości staną się żałosnymi dziwolągami udającymi mądrość wszechwiednej sieci. Absolut hipertekstu, biblioteka totalna, o której marzył Borges i inni, stanie się wkrótce faktem. Nasze umysły wyleją się z czerepów i przeniosą do sieci, która stanie się już wkrótce naszym umysłem wspólnym i uniwersalnym. Nie będzie już autorów i czytelników. Każdy będzie pisać i każdy będzie czytać. Nie będzie pisania do szuflady i pisania do druku, zawodowców i amatorów. Wszystko, co napiszemy, nagramy i sfilmujemy, będzie publiczne i wszystko będzie prywatne.

Mądre zmiesza się z głupim, literatura z grafomanią, nauka z ciemnotą. Przez nasze czytniki i przez nasze mózgi przepływać będą każdego dnia setki urywków – czytanych w roztargnieniu lub słuchanych jednym uchem – na niezliczoną liczbę najbardziej rozbieżnych tematów. W tej kakofonii zgranulowanych i skompresowanych treści to i owo zdoła jednak przykuć naszą uwagę i zatrzymać przy sobie myśl, wyobraźnię i uczucie. Niełatwo będzie się przebić. Formy krótkie, lecz pojemne i wyraziste, zdobywać będą na chwilę przyczółki w naszych mózgach-końcówkach sieci, by zaraz ustąpić miejsca kolejnym, jeszcze doskonalszym „multimedialnym” monadom.

Czeka nas epoka fascynująca. W absolutnej wolności wymiany tekstów, nagrań i obrazów kanony i hierarchie skazane są na kompromitację. Każdy z nas będzie arbitrem obdarzającym punktami swej uwagi, swymi łaskawymi kliknięciami to czy owo, wchodzącym każdego dnia w setkę nisz i zostawiającym w nich swe ślady: dopisek, ocenę, inwektywę. Prywatnie i na własną rękę. Kultura rozdrobni się w miliony aforyzmów i obrazków. Dzieła złożone i rozwlekłe ustąpią miejsca „spotom”, czyli utworom kropkom, zwartym i monadycznym niczym haiku, a jednocześnie wplecionym w sieć niekończących się odesłań, którymi nie będzie zarządzać erudyta, lecz silnik wyszukiwarki.

Już niedługo ziści się proroctwo sprzed półwiecza: świat jako mille plateaux, tysiąc płaszczyzn, które wieszczyli Deleuze i Guattari.

Kiedyś pogrążaliśmy się w lekturze, by zapomnieć o swoim małym, nieprawdziwym i niedobrym świecie. Pogrążaliśmy się w iluzji świata lepszego i lepszego życia, które było zawsze nie tu, gdzie my. W samotności lektury przestawaliśmy z wyższymi duchami i zdradzaliśmy samych siebie. Dziś czytając-pisząc, słuchając-mówiąc, wyglądając-oglądając, jesteśmy z innymi we wspólnym, doskonale realnym wirturealu, w prawdziwie własnej, wytworzonej pospólną pracą rzeczywistości. Odzyskując wolność i odzyskując kulturę, nie będziemy już szukać w niej odskoczni od nędzy naszego życia. Nareszcie będzie nasza, wyemancypowana. Będziemy w niej u siebie, i to razem z innymi – nie z duchami, lecz z ludźmi, współczytelnikami i współtwórcami. Zamiast topić w książkach swą straszliwą samotność, nauczymy się z radością odnajdować samych siebie właśnie wtedy, gdy odłączymy się od sieci.

Prawdziwie wolni ludzie nie muszą już czytać. Naszym ostatecznym przeznaczeniem jest być na powrót offline, sami z sobą – bez słuchawek, bez tabletu, bez książki. Pragniemy powrotu do jaskini. Epoka wyzwolonej i totalnej kultury, mille plateaux, tam nas właśnie prowadzi. Gdy i ona przeminie, nareszcie odnajdziemy swe przeznaczenie – znów staniemy się małpami. I będziemy szczęśliwi. Dopóki znów nie przyjdzie jakiś Platon.

Z okazji Dnia Książki przypomniałem swój artykuł z 2011 r., który wówczas ukazał się w „Gazecie Wyborczej”. Dziękuję red. Jarosławowi Kurskiemu za zgodę na powtórne wykorzystanie tekstu.