Nie wolno „dialogować” z Kościołem!

Długie są tradycje wzajemnych uprzejmości między ludźmi lewicy a Kościołem katolickim. Tradycje polskie i nie tylko. Ileż tego było, nawet przed wojną. A wszystko pod panowaniem dogmatu, któremu na imię „dialog”. Rzekomo zawsze i ze wszystkim trzeba rozmawiać – aby się porozumieć albo przynajmniej „pięknie się różnić”. Bo „zgoda buduje, a niezgoda rujnuje”. Bo jedność jest wartością nadrzędną, a spór i konflikt zawsze są złe i zawsze winne mu są obie strony, które nie chcą wyciągnąć do siebie ręki. Bo „prawda zawsze leży pośrodku”.

Ideologia Wielkiej Zgody i Wielkiego Szacunku pojawiła się gdzieś w połowie XX w. w środowiskach żydowskich teologów z Francji i Niemiec, a potem rozeszła się po uniwersytetach i kościołach. To długa historia, której nie warto tu opowiadać. Ważne, że ideologia ta karmi się nihilizmem i hipokryzją, na które XX w. dał przyzwolenie w imię zachowania pokoju.

Dlatego przestało mieć znaczenie, kto drań i idiota, kto ma słuszność, a kto gada bzdury. Przestało mieć znaczenie, kto jest szczery i racjonalny, a kto zakłamany i zabobonny. Kto umie dyskutować i chce dyskusji, a kto jedynie pragnie narzucać innym swe dogmaty jako „dobrą nowinę”, „oczywistość” czy inne „prawo naturalne”. Wszystko ujdzie, byleby tylko obłudnie schlebiać samej ideologii niekończącego się dialogu i brać udział w rozmowach o niczym oraz w „dialogicznych” rytuałach składania sobie wyrazów szacunku. Przestała się liczyć prawda i przyzwoitość, a pokój i spokój stały się wszystkim. Kto nie chce dialogu, jest gorszy od „dialogującego” ciemniaka, hipokryty i fundamentalisty. A nawet od członka przeżartej potwornymi patologiami organizacji, dającej sobie moralne prawo do wyłudzania od ludzi pieniędzy w zamian za zaświatowe raje tylko dlatego, że jej funkcjonariusze rzekomo sami w te bajki wierzą.

Czy spotkaliście księdza, który bez oburzenia lub przynajmniej wyższości wypowiadałby się o ludziach niebędących katolikami, a namawiających innych do podążania za ich przewodnictwem duchowym jako niezbędnym warunkiem zbawienia? Kościół nazywa ludzi, którzy naśladują jego styl działania i model biznesowy, „sekciarzami” i wyraża się o nich z największą pogardą. Podzielam to stanowisko, tylko jako osoba uczciwa i racjonalna obejmuję nim również Kościół rzymskokatolicki. Nie dzielę manipulatorów na lepszych i gorszych, bo szanuję wszystkich ludzi i do wszystkich przykładam tę samą miarę, gdy przychodzi do formułowania ocen moralnych.

Nie ma żadnego „porozumienia ponad podziałami”. Istnieje za to ekskluzywna, dostępna tylko nielicznym, wytrenowanym w tym intelektualistom umiejętność prowadzenia racjonalnej dyskusji w dobrej wierze, z zachowaniem warunków takiej komunikacji, do których należy szczera gotowość do zmiany przekonań (także podstawowych) w wyniku zapoznania się z argumentami oponentów. Nie muszę chyba tłumaczyć, że wyznawcy religii dogmatycznych, takich jak chrześcijaństwo czy islam, z natury rzeczy niezdolni są do spełnienia nawet najbardziej podstawowych warunków wolnej i racjonalnej dyskusji. Ich deklaracje, że na takie dyskusje się piszą, są warte tyle samo co ich zapewnienia o szacunku dla „inaczej myślących”, którzy wszak kiedyś będą musieli przyjąć prawdzie objawienie i prawdziwą wiarę.

Nie, nie z każdym się rozmawia. Nie rozmawia się z kimś, kto z góry wyklucza zmianę przekonań. Nie rozmawia się z przestępcami i osobami tkwiącymi w strukturach przestępczych i lojalnymi wobec nich. Nie rozmawia się z kłamcami w żywe oczy zaprzeczającymi faktom i wypierającymi się odpowiedzialności za swoje oczywiste zawinienia. Po prostu nie gada się z draniami.

Organizacją, z którą nie wolno prowadzić „dialogu” czy w ogóle komunikować się w sposób przyjęty między kulturalnymi ludźmi, to znaczy z pewną dawką kurtuazji, jest Kościół katolicki. I to nie dlatego, że niektórzy księża i biskupi posługują się mową nienawiści, posuwając się nawet (jak pan Jędraszewski) do otwartego rasizmu („jeśli biali ludzie nie uznają tego, kim są biologicznie, za 50 lat będą trzymani w rezerwatach”); nie dlatego, że ich ideologia jest odrażająca w swej pysze, zacofaniu i dyskryminowaniu wszystkich i wszystkiego, co nie jest posłuszne woli organizacji (w szaleństwie tej pychy przedstawianej jako wola wszechmocnego bóstwa, które podobno ma w niej jakieś osobliwe upodobanie). To wszystko można by jeszcze znieść – byle tylko nie narazić się na straszliwy zarzut nietolerancji.

Więc nie chodzi o te potworne nieraz rzeczy, które wygadują księża. Chodzi o to, co robi ich firma. Czym się zajmuje, na czym zarabia, jak się rozlicza, jaki ma stosunek do przestępstw popełnianych przez swoich pracowników. I nie ma tu żadnego znaczenia, czy w danym wypadku chodzi o kogoś tak oszalałego z nienawiści jak wspomniany Jędraszewski, czy też o bardzo miłego i przyjaznego księdza – liczy się wyłącznie to, dla kogo pracują i na czyją rzecz działają. Podobnie ma się sprawa z ludźmi wspierającymi finansowo takie organizacje. Osoby otwarcie współpracujące ze strukturami przeżartymi korupcją i przestępczością, a w dodatku chroniącymi przestępców przed odpowiedzialnością karną, nie zasługują na zaufanie – bez względu na to, jak postępowe bywają ich wypowiedzi na różne tematy.

Jeśli ktoś płaci datki na Kościół, bierze odpowiedzialność za tę organizację i jej czyny. Czy może nie? Jakiś argument na rzecz zachowania honoru i twarzy przez osobę wpłacającą pieniądze na organizację, która nawet nie próbuje już wypierać się zbrodniczej przeszłości, masowej pedofilii i systemowego jej ukrywania, prania brudnych pieniędzy na gigantyczną skalę itd.? Ja takiego argumentu nigdy nie słyszałem, ale jestem gotów zmienić zdanie, jeśli dobry argument się pojawi. Bo wolni ludzie mogą zmieniać zdanie w każdej sprawie.

Czy mój język jest językiem wykluczenia? Tak, i jestem z tego dumny. To, że liczni polscy biskupi zamiast pisać do prokuratorów, przenoszą księży pedofilów do innych parafii, wystarczyłoby aż nadto, żeby nie zaliczać polityków wspierających Kościół do grona ludzi honoru. Nie należy wszelako sądzić, że kwestia systemowej pedofilii w Kościele jest ważniejsza od wszystkich innych moralnie nieakceptowalnych czynów i doktryn Kościoła. Popieranie Kościoła z całą pewnością nie spełnia „warunków brzegowych dialogu” i zarzucanie nietolerancji i dogmatyzmu komuś, kto broni elementarnych zasad przyzwoitości i praworządności w życiu publicznym, jest przewrotne i nieuczciwe.

To, że deklaruję tolerancję dla ludzi opowiadających haniebne bzdury, nie znaczy, że rezygnuję z prawa do nazywania bzdur bzdurami. Tym bardziej że ci, którzy je głoszą, do ostatniego dnia, gdy było to możliwe, swoich oponentów torturowali i mordowali, a dziś lżą ich podle, w dodatku z obłudnym wyrazem „troski” na twarzach. Nie, nie rezygnuję z prawa nazywania rzeczy po imieniu. Ideologia dialogizmu, obok innych bredni, zakłada również to, że wszystkie przekonania, w tym wszystkie przekonania religijne, są (no, może z małymi wyjątkami) moralnie dopuszczalne.

Otóż nie. Są przekonania głupie, wykluczające, oparte na poczuciu wyższości, protekcjonalne itd. Wszystkie takie opinie są niemoralne i zasługują na moralne potępienie. I tak np. katolicka doktryna mówiąca o darach Ducha Świętego, który wraz z chrztem wyposaża chrześcijanina w nadzwyczajne i niedosiężne dla niewiernych cnoty, a więc przekonanie o moralnej wyższości wyznawców chrześcijaństwa nad nieoświeconą i błądzącą większością ludzkości, jak sądzę, budzi we mnie nie mniejszą odrazę moralną i zniechęca mnie do wszelkich kontaktów z chrześcijanami, jak ich odstręcza ateizm czy negowanie dziewictwa Maryi. W tym jesteśmy z chrześcijanami bodaj podobni – z ludźmi, którzy z góry przyjmują, że mają nad nami przewagę moralną, a w dodatku wszystko wiedzą najlepiej, bo od samego Boga, nie mam ochoty wdawać się w dyskusje.

Dyskutować można bowiem wyłącznie z tymi – powtórzmy raz jeszcze – którzy mogą zmienić pod wpływem takiej dyskusji zdanie. Katolików obowiązuje doktryna, więc o dialogu spełniającym ten elementarny warunek w ogóle nie może być mowy – do rozmowy prowadzonej w dobrej wierze nie są zdolni z powodów zasadniczych. Czyliż mieliby zmienić zdanie odnośnie do owego dziewictwa Maryi albo wyższości chrześcijaństwa nad judaizmem? Wolne żarty.

Niestety, złe wzorce się upowszechniają i dogmatyzm oraz zatwardziałość dotyczy nie tylko wyznawców religii opartych na dogmatach i doktrynach, lecz również formacji ideowych, w tym lewicy. Wstyd. Na szczęście prostota serca i uczciwość intelektualna są jak taran rozwalający wszelkie chore systemy – religijne i świeckie.

Tak, pamiętam, że istnieją księża katoliccy, którzy jawią się jako ludzie mili, mądrzy i otwarci. Choćby ks. Adam Boniecki, a z nieżyjących ks. Józef Tischner. Tyle że są członkami struktury Kościoła rzymskokatolickiego i czym więcej czynią dobrego, tym więcej dostarczają materii na woal niewinności, jakim Kościół stara się przykryć swoje grzechy, łagodząc je i umniejszając w społecznym odbiorze. Polacy – nawet ci światli – na ogół tego nie rozumieją, szukając każdej okazji, by powrócić do słodko naiwnego, służalczego rozanielenia w obcowaniu z księdzem, którego nauczono ich w dzieciństwie. Wystarczy, żeby jakiś ksiądz okazał jakieś ludzkie cechy i powiedział coś neutralnego, a już można odtrąbić wielkie zwycięstwo nieśmiertelnej idei chrześcijańskiej!

W konsekwencji Polacy, nawet ci uwolnieni od moralnego i finansowego uwikłania w Kościół rzymskokatolicki, są zupełnie nieodporni na zawłaszczanie i zniewalanie kraju przez tę obcą, śmiesznie strojącą się w piórka lokalności, polityczną strukturę.

Tymczasem między interesem Kościoła a interesem Polski zawsze była i jest fundamentalna sprzeczność. Tylko raz, w 1410 r., udało się dać łupnia krwiożerczemu państwu kościelnemu ze stolicą w Malborku, lecz efekt był połowiczny i krótkotrwały. Poza tym jednym przypadkiem nie odnotowaliśmy sukcesów w wybijaniu się na niezależność od Rzymu i dopiero nasze czasy stwarzają na to nadzieję. Jednakże wciąż popularne w Polsce głosowanie na partie rzucające się do nóg dobrodziejów w sutannach i noszące im wory naszych pieniędzy z pewnością do suwerenności Polski w stosunku do Watykanu, mającego ambicje wpływania – za pośrednictwem lojalnych biskupów – na obowiązujące w Polsce prawo i cieszącego się gwarantowanymi w polskiej konstytucji (nakazującej zawarcie konkordatu) przywilejami, się nie przyczyni.

Ale kogo w Polsce obchodzi suwerenność względem Watykanu! Większość Polaków jest tak zaślepiona i zindoktrynowana, że sprawę wtrącania się Rzymu za pośrednictwem jego agentów w sutannach do polskiego prawa i polskiego życia publicznego uważa za dziwaczny jakiś wymysł, „temat zastępczy”, a nawet „absurd”. No, zupełnie tak samo jak w czasach zaborów. Ale wtedy było te 20-30 proc. ludzi, którym zabory przeszkadzały. I ci ludzie właśnie walczyli o Polskę i ją wywalczyli. Wolność od upodlającej subordynacji względem Rzymu też będzie dziełem mniejszości. Jak wszystko, co szlachetne.

Tak więc nie dajmy sobie zamydlić oczu urokiem Tischnera i paru innych sympatycznych księży ani też niewątpliwym wdziękiem niektórych katolickich polityków. I nie dajmy się zwieść nieustającym deklaracjom o miłości bliźniego i przesłaniom pokoju, którym zaprzecza niemal cała krwią pisana historia Kościoła. Zło prawie zawsze ubiera się w piękne szatki i ckliwe śpiewa piosenki. I nie udawajmy, że wiara jest czymś tak osobistym i intymnym, że nie można o nią nikogo zaczepiać. Można, bo przekonania religijne nie są moralnie i politycznie obojętne – zresztą to właśnie na ich podstawie wyznawcy chrześcijaństwa czy islamu oceniają moralność innych, w tym wyznawców innych religii i niewierzących.

I nie sądźmy, że wywalczona krwią liberałów wolność religijna oznacza, że nikt nie powinien być z powodu swych przekonań religijnych poddawany ocenie w życiu publicznym. Religia ma znaczenie publiczne, o czym zresztą najgłośniej przypominają sami wierzący, a wśród nich biskupi. Jan Paweł II nawoływał, by katolicy nie lękali się i otworzyli na oścież drzwi zbawczej władzy Chrystusa, w tym granice państw i systemy polityczne. To najbardziej znana, lecz tylko jedna z wielu jasnych deklaracji Kościoła, że nie życzy sobie wolnej, demokratycznej republiki, szanującej pluralizm światopoglądowy i neutralnej względem wszelkich wyznań, lecz przeciwnie – państwa, którego ustrój i prawo odzwierciedlają fundamentalne przekonania Kościoła, uważane przez niego za niepodważalne, uniwersalne prawdy.

Również krzyż w Sejmie, zgodnie z deklaracją katolickich posłów, ma przypominać, aby kierowali się w stanowieniu prawa zasadami „prawa bożego”, mimo że konstytucja im tego zabrania, gwarantując, że władza publiczna nie będzie kierować się żadną z religii. Nie łudźmy się więc, że katolickość premiera czy prezydenta w zasadzie nic nie znaczy. Gdyby katolicki prezydent podpisywał ustawy niezgodne z życzeniem Kościoła, sprzeniewierzały się lojalności względem tegoż Kościoła, a tym samym względem obcej monarchii, jaką jest Stolica Apostolska.

Nie ma nawet mowy o pełnej lojalności prezydenta czy premiera wobec świeckiego i neutralnego religijnie państwa polskiego, jeśli musi być ona łączona z lojalnością względem Stolicy Apostolskiej. Interesy obu państw bardzo często są bowiem rozbieżne.

Polska jest jedynym dużym krajem europejskim, w którym stosunki z Kościołem nigdy nie zostały uregulowane w sposób otwarcie mierzący się z kwestią suwerenności i niepodległości państwa względem Kościoła, który przecież (z własnej woli) jest nie tylko związkiem wyznaniowym, lecz jednocześnie obcym państwem. Świadczy to o głębokiej niedojrzałości naszego pojmowania niepodległości. Jest czymś uderzającym, że nigdy nie zakwestionowano z moralnego i prawnego punktu widzenia faktu, że obywatel polski został monarchą obcego państwa, a następnie podpisał z własną ojczyzną traktat nakładający na nią bardzo poważne i niesymetryczne zobowiązania.

Coś, co jest wszędzie na Zachodzie oczywiste, czyli konieczność uwzględnienia zagranicznego statusu Kościoła w kształtowaniu stosunków, jakie ma z nim każde z państw, w Polsce jest tematem tabu, a nawet więcej – w ogóle nie jest jeszcze tematem. Nastąpił tu wręcz regres, bo jeszcze przed wojną powszechnie rozumiano i pamiętano o tym, że biskupi w pierwszym rzędzie lojalni są względem papieża i Stolicy Apostolskiej, wobec czego odbierano od nich przysięgę wierności Rzeczypospolitej.

Dziś natomiast zapanowało infantylne i kłamliwe wyobrażenie, że Kościół katolicki jest instytucją rodzimą, polską, choć przecież ani doktryna, ani prawo kanoniczne, ani prawo polskie nie kwestionuje państwowej suwerenności Kościoła, którego polskie podmioty prawne są wprawdzie nie de iure, lecz de facto eksterytorialne.

Równie naiwne jest przekonanie, że to księża popełniają przestępstwa, a Kościół jest w ogólności dobry i potrzebny, gdyż fundamentalne idee chrześcijaństwa są niepodważalnie piękne. Warto przypomnieć wobec tego najważniejszą ideę chrześcijaństwa. Głosi ona, że kiedyś wszystkie ludy wyrzekną się swoich religii i kultur, że nie będzie już buddystów ani wyznawców islamu, bo wszyscy nawrócą się na wiarę w Jezusa Chrystusa, który zaprowadzi na ziemi Królestwo Boże. Kto zaś nie pójdzie drogą jedynej prawdziwej wiary, ten nie wejdzie do tego królestwa, a za to zostanie zesłany do piekła.

Dlatego od początku swego istnienia Kościół powiada ludziom: przyłącz się do nas, bo gdy to uczynisz, znajdziesz się w niebie; jeśli zaś poniechasz, pójdziesz do piekła. Taka jest doktryna i praktyka, a jako że jest to szokujące, od kilku dekad niektórzy księża próbują ją jakoś relatywizować czy ukrywać. Powtórzmy więc dobitne: chrześcijanie, a w ich liczbie katolicy, twierdzą, że wszyscy inni będą musieli się nawrócić; kto zaś tego nie uczyni, zostanie na wieki wieków potępiony; zdarza się od kilkudziesięciu lat, że niejeden katolik odżegnuje się od tej doktryny – wtedy jednak jest oczywistym odstępcą i „heretykiem”.

Akceptacja dla istnienia demokratycznych państw, wolności religijnej itd. to dla Kościoła jedynie „mądrość etapu” – w przyszłości, gdy wszyscy ludzie staną się Kościołem, ani demokracji, ani wolności, ani tolerancji dla pluralizmu światopoglądowego nie będzie. Czy to taka piękna idea? Czy da się etycznie zaakceptować mamienie ludzi wizją raju dla chrześcijan i szantaż moralny: jeśli odrzucisz ofiarę Chrystusa, który cierpiał za twoje grzechy, słusznie zostaniesz zesłany do piekieł? Niechaj każdy sobie sam odpowie.

Trudno się dziwić – wobec tak zmasowanej propagandy – że kiedyś nawet światli ludzie wyobrażali sobie, iż historyczny bilans katolicyzmu jest pozytywny, to znaczy, że Kościół uczynił więcej dobrego niż złego. Sam tak myślałem! W końcu przecież poszedłem studiować na KUL, mimo że byłem niechrzczonym ateistą. Czy jednak wtedy mogłem cokolwiek wiedzieć? Winy Kościoła to były dla mnie jakieś sprawy zamierzchłe – jakieś krucjaty czy inne inkwizycje. Nie miałem pojęcia o tysiącletnim systemie terroru stworzonym przez Kościół – z powszechną inwigilacją, obowiązkowymi hołdami składanymi władzy, niewolniczą pracą na rzecz Kościoła, karaniem torturami i śmiercią za każde odstępstwo.

Nie wiedziałem, że każdy element XX-wiecznego totalitaryzmu był rozwinięciem pradawnych praktyk Kościoła, łącznie z trzymaniem Żydów w gettach i piętnowaniem ich opaskami. Nie wiedziałem, że ustawy norymberskie to kopia XIX-wiecznych praw obowiązujących w państwie kościelnym. Itd. Kto miał mi o tym powiedzieć? A kto miał mi powiedzieć, że rektorzy KUL współpracują z SB, zaś przed wojną mój uniwersytet był siedliskiem najzajadlejszego antysemityzmu?

Gdybym wiedział te i setki innych rzeczy, nie poszedłbym na KUL. Trudno mnie jednak winić. Miałem styczność wyłącznie z katolicką propagandą. Żyłem mitem Kościoła wspierającego w czasach zaborów aspiracje niepodległościowe Polski (jest to kłamstwo wyjątkowo zjadliwe) oraz wyobrażałem sobie, że Kościół pomaga opozycji demokratycznej. Kto miał mi wtedy uświadomić, że księży kapusiów jest wielokrotnie więcej niż księży udostępniających zakrystie na spotkania opozycyjne? Itd. Ale dziś już wiem.

I właśnie na tym polega różnica. Dziś ignorancja nikogo nie już nie usprawiedliwia. Od kilku lat wszyscy mamy dostęp – na wyciągnięcie ręki – do świetnie udokumentowanych prac naukowych, materiałów dziennikarskich, źródeł historycznych i raportów instytucjonalnych (także kościelnych), dezawuujących potworności, jakich dopuszczał się Kościół dawniej i całkiem niedawno. Jeśli jakiś katolik, np. katolicki polityk, nie wie i nie chce wiedzieć, jak po wojnie Watykan przerzucał do Ameryki Południowej setki zbrodniarzy nazistowskich, ukrywając ich w klasztorach i wyposażając w dyplomatyczne papiery, to jego sprawa.

Ale dlaczego mielibyśmy z kimś, kto wspiera taką organizację, „dialogować”? A co powie miłujący bliźniego i rzucający na tacę polityk „konserwatywny” o zamęczonych przez irlandzkie zakonnice tysiącach dzieci? Solidaryzuje się z nimi? A o stałej, ugruntowanej (i świetnie udokumentowanej) współpracy Kościoła z mafią i notorycznym praniu brudnych pieniędzy? A o ruandyjskim ludobójstwie z udziałem księży? A o masowej pedofilii, której żaden kościelno-rządowy raport w żadnym z krajów nie doliczył się mniej niż 4 proc. populacji księży (i to tylko na podstawie dokumentów)?

No chyba nie będzie opowiadał, że katedry, że przytułki, że młyny, że uniwersytety? A może powie: „no przecież papież przeprosił”. I co, może przeprosiny coś załatwiają, umniejszają winę? Przeprosiny, za którymi nie idzie powtarzająca się ekspiacja, szczery i nieustający żal, starania o jak najpełniejsze zadośćuczynienie ofiarom i ich potomkom, a także najdalej posunięta i surowa powściągliwość w przybieraniu tonu moralnego mentora, warte są tyle co szyderczy śmiech. Gdyby Kościół katolicki dokonał samorozwiązania i uznał wyższość nad sobą innych Kościołów, nienaznaczonych zbrodniczą przeszłością, wtedy można by sądzić, że w jego wymuszonych przeprosinach jest jakieś ziarno szczerości.

Miliony ludzi oddało życie za to, żeby Kościół rzymski nie mógł już zabijać „heretyków” i „niewiernych”. Ofiary to zresztą w przytłaczającej większości chrześcijanie – uczestnicy wojen religijnych. Przez pamięć ludzi, którzy w ciągu minionych stuleci doprowadzili nas do ustroju gwarantującego wolność sumienia i wyznania oraz broniącego przed torturami i stosem tych, którzy podpadną biskupom, przez szacunek dla ofiar niekończącego się, wiekami liczonego terroru – po prostu uczyńmy to, co najłatwiejsze, minimalne i najmniej kosztowne: nie okazujmy akceptacji i kurtuazji tym, którzy dobrowolnie finansują i wspierają tę organizację.

To jest minimum przyzwoitości, na jakie powinno być stać każdego człowieka mającego sumienie i choć trochę współczucia dla pomordowanych. Jeśli to jest zacietrzewienie, to czym jest w takim razie empatia i przyzwoitość?