Dlaczego Żydzi kochają Kościół, czyli problemy postinteligencji
Na grupie żydo-masonerii B’nai B’rith, do której należę, trwa od paru dni zażarta dyskusja na temat Kościoła katolickiego. Zamiast rządzić światem, judeopolacy spod ciemnych gwiazd biją się w piersi i wyznają miłość różnym cudownym księżom i jeszcze cudniejszym gazetom.
Oczywiście nie wszyscy. Ale większość. I czego to dowodzi? Ano tego, że nasi Żydowie nie różnią się specjalnie od reszty krajowej inteligencji, która najbezpieczniej czuje się na bezpiecznych pozycjach godnościowego symetryzmu, udającego bezstronność.
Romans inteligencji z Kościołem trwa od samego zarania tej dziwacznej klasy. Prof. Jerzy Jedlicki, badacz dziejów polskiej inteligencji, ma na ten temat wiele do powiedzenia. Współczesny inteligent niewiele jednak z tego pamięta. Co mu tam XIX-wieczne spory o drogi do niepodległości, romantyczne iluzje pradziadów i inne tam „prace organiczne” lub „orki na ugorze”. A jednak gdzieś tam głęboko w środku każdego z nas tkwią jeszcze szczątki dawnych idei i politycznych programów, wedle których określały się poszczególne odłamy polskich elit pod zaborami i w dwudziestoleciu.
Jest jakieś przełożenie między „obozem reakcji” albo „pozytywistami” a współczesnymi postawami i preferencjami politycznymi elit, np. elit akademickich. W czasach PRL było to mniej widoczne, jakby uśpione. Również po 1989 r. podziały ideowe wśród inteligencji nie wybijały się na pierwszy plan, bo wszyscy się urządzaliśmy i poznawaliśmy świat, ufni, że Historia połączy nas z Zachodem, a potem jakoś to będzie.
Teraz jednak wchodzimy w polityczną dojrzałość. Klasowe i ideologiczne pęknięcia rozwierają się przed nami i jawią niczym przepaście. Przyszedł czas politycznych deklaracji i odbudowy stronnictw. Kto za PO, a kto za PiS? A może za lewicą? W gruncie rzeczy to bardzo normalne. Tak było dawniej, tak jest też na Zachodzie. Myli się, kto sądzi, że społeczeństwo polskie i polskie elity są bardziej podzielone politycznie niż brytyjskie, francuskie czy włoskie. Tak po prostu wygląda polityka.
Jedną z osi sporu politycznego wśród elit jest stosunek do Kościoła. Sądzę, że samo istnienie tego sporu jest jednym z ostatnich czynników integrujących wymierającą klasę. Integrujących, lecz jednocześnie – jakoż przecież o sporze mowa – dezintegrujących. Inteligencja dzieli się tu wyraźnie na kilka odłamów. Najliczniejsi są ci, którzy uważają, że Kościół jest taki, jakie jest społeczeństwo. Nazwijmy ich stoikami. Owi stoicy każą nam czekać na samorzutnie dokonujące się przemiany społeczne, których nie warto przyspieszać, bo i tak się nie da. Unowocześni się nasze postchłopskie społeczeństwo, to i Kościół nabierze jakiejś ogłady.
Tymczasem nie ma co kopać się z koniem. Z Kościołem trzeba żyć, bo zawsze był, jest i będzie. Naród jest dość katolicki i trzeba to uszanować. Tradycja narodowa, której ważną częścią jest katolicyzm, zasługuje na to, by okazywać jej respekt. Poza tym Kościół pomagał przecież opozycji w latach 70. i 80. A te wszystkie skandale, nadużycia, ten nachalny klerykalizm wokół nas? Spokojnie, to się wszystko unormuje. Trzeba czekać, reagować z umiarem, cywilizować stosunki metodą małych kroków. Poza tym nie brakuje i dobra w Kościele. Oto pogląd typowego inteligenckiego wyborcy PO i samych elit tej partii.
Najmniej liczni są inteligenci – zaangażowani katolicy. Nazwijmy ich apologetami. Romantyczni i pobożni, wierzą w święty Kościół powszechny i w to, że z Bożą pomocą dobro zwycięży. Angażują się w organizacje kościelne, hołubią swoich „otwartych księży”, wyszukują najlepszych kaznodziei, piszą do umiarkowanych pism katolickich. To ludzie Klubów Inteligencji Katolickiej, „Tygodnika Powszechnego”, „Znaku”. Wielu z nich jest tak wierzących, że gotowi są bronić Kościoła nawet w sprawach etycznie zupełnie przegranych. Tak było np. przy okazji afery z ingresem bp. Stanisława Wielgusa, który okazał się byłym współpracownikiem tajnych służb PRL. Krytykują wprawdzie Kościół, lecz zawsze z zachowaniem należnej mu stronniczości i czci. Życzą Kościołowi jak najlepiej i nawet w krytyce przejawiają „troskę o Kościół”. Uznają autorytet władzy kościelnej i okazują cześć biskupom, nawet jeśli mają o nich złe zdanie. W większości są to ludzie o wielopokoleniowych tradycjach katolickich. Na kogo dziś głosują? Ano na PO, ale niektórzy nawet na PiS.
No i wreszcie mamy inteligencję antyklerykalną. Znaczna jej część to nowa inteligencja, ale większość antyklerykalizm odziedziczyła po przodkach. A ma on przecież długą tradycję, żeby wspomnieć chociażby środowisko Boya-Żeleńskiego. Większość tych ludzi jest zresztą ochrzczona, lecz są i tacy, którzy wywodząc się z rodzin pezetpeerowskich, nie są katolikami nawet formalnie. Kościoła serdecznie nie cierpią, uważając go za instytucję reakcyjną, szkodliwą i zdemoralizowaną. Nie krygują się na bezstronnych ani nie wdają w historiozoficzne rozważania na temat dziejowej roli Kościoła w budowaniu polskiej tożsamości narodowej, tylko pokazują placem pazerność, hipokryzję, prostactwo arogancję i ciemnotę. Ci spośród nich, którzy są w ogóle niewierzący albo są wręcz ateistami, szydzą z co bardziej egzotycznych dogmatów wiary, uważając je za przejawy ciemnoty, urągającej godności człowieka inteligentnego. Antyklerykałowie raczej nie głosują na PO. SLD jest dla nich również zbyt mało wiarygodna, bo jednak nieco konserwatywna. Nie mają swojej partii.
Drogi stoików, apologetów i antyklerykałów rozchodzą się coraz bardziej. Skończyła się idylla Unii Wolności, gdzie mogli pomieścić się wszyscy inteligenci po prostu dlatego, że są inteligentami. Partii inteligenckiej nie ma i nie będzie. Jesteśmy i pozostaniemy niezorganizowani i skłóceni. Tym bardziej że z dekady na dekadę słabnie nasza tożsamość klasowa. Większość stanowisk, które jeszcze w PRL zajmowali albo inteligenci, albo ludzie „z awansu”, starający się do inteligencji upodobnić, zajmują dziś ludzie z niższych warstw społecznych, pozbawieni zamiłowania do książek, grubych żurnali i mocnej herbaty. Inteligencja jest zahukana i rozproszona, a przede wszystkim mocno podupadła ekonomicznie.
Co gorsza, inteligencja traci swoją mitologię, na której budowała swą dwuznaczną i wątłą samoświadomość. Do niedawna w pewnej dziwnej harmonii współistniały ze sobą i żywiły inteligenckiego ducha trzy korzenie tożsamości: powstańczy, pozytywistyczno-lewicowy i demokratyczny. Były więc jakby trzy frakcje w jednym inteligenckim „duchowym stronnictwie”. Ci pierwsi – „powstańcy” – z resztkami starych sreber, w starych mieszkaniach na Żoliborzu odkurzali pamiątki powstania warszawskiego, a nawet styczniowego. Drudzy szczycili się zakładami i drogami zbudowanymi przez dziadków przed wojną lub rodziców po wojnie. A demokraci kochają KOR i Kuronia.
Wszystko to jednak przepadło. Młoda inteligencja nie jest już wrażliwa na te symbole, bo media i edukacja skutecznie je obrzydziły. Sentymentów brak. Została już tylko pospolita identyfikacja partyjna: kto leming, a kto patriota. W centrum uwagi zaś Kościół i jego stosunki z państwem: apologeci, stoicy, antyklerykałowie. Nie jakaś tam Unia Europejska, nie jakaś tam modernizacja. Inteligenta znać dziś po tym, że posiada jakiś pogląd na Kościół i go wypowiada. Tyle nas tylko łączy. Smutne to, doprawdy. Sami jesteśmy sobie winni. Pozwoliliśmy na zerwanie ciągłości. Tylko powstańcy-apologeci trzymają jeszcze fason. Dzieci lewicy i demokratów mają już wszystko w nosie. Świat ich pochłonął. Zamienili mity i sentymenty na afiliacje partyjne, a nawet i to nie.
Czy jest się czemu dziwić? Wszak to normalne, że w wolnym kraju stanowiska etyczne zmieniają się w konkretne wybory polityczne, a rojenia o niepodległości ustępują codziennemu borykaniu się z brudną, lecz demokratyczną polityką. Gdy to czynimy, sympatyzując z PO lub inną partią, odzywają się w nas duchy przodków, nawet jeśli nie słyszymy już ich głosu. Po prostu zanurzamy się w aktualności. Nie oglądamy się wstecz.
Nie czując się nawet „inteligencją”, stajemy się jakąś formą wtórną, jakąś „postinteligencją”. Lecz może to tylko złudzenia? Czyż nasi przodkowie również nie byli pochłonięci sprawami dnia dzisiejszego, o abstrakcyjnych ideach myśląc nie za wiele? Obawiam się, że daliśmy się trochę oszukać humanistom-iluzjonistom, którzy utrwalili w nas wyidealizowany obraz dawnej inteligencji, przypisując jej wykształcenie i zaangażowanie, jakim odznaczają się tylko bardzo nieliczni.
Ani kiedyś, ani dziś nie trzeba znać na pamięć trylogii Sienkiewicza, by należeć do elity ludzi najlepiej wykształconych. Wystarczy mieć półkę z książkami i pogląd w paru sprawach, które ogółu nie interesują – pogląd na kwestię żydowską, kondycję szkolnictwa, a przede wszystkim na Kościół. No bo przecież nie na literaturę!