Wspomnienie o Józefie Tischnerze

A więc Józek miałby już 90 lat! Och, jak to dobrze, że nie dożył tych czasów. Proszę wybaczyć, że tak mówię. W ten sam sposób myślę nawet o własnym ojcu. Obaj byli wspaniałymi facetami, ale zupełnie nie na te czasy. Bardzo się boję, że Józek nie dałby sobie rady z Kaczyńskim, z Jędraszewskim, a zwłaszcza z Dziwiszem i z upadkiem Kościoła Jana Pawła II, jego szczerego przyjaciela.

Drżę na myśl, że mógłby coś negować lub umniejszać… A to byłaby dla mnie katastrofa. Bo zawsze chciałem widzieć w Józefie Tischnerze najlepszą twarz katolickiej Polski i żywy dowód na to, że możemy się wszyscy jakoś dogadać i zmieścić w tym kraju. Jaki ja byłem kiedyś głupiutki i naiwny. Ale tak trzeba w młodości.

Bo przecież Józek był antyklerykał pierwszej wody. Krakowscy księża (nawet ci, z którymi mieszkał na Kanoniczej) nie lubili go, lecz musieli go tolerować. Przyjaźń z Wojtyłą chroniła go skutecznie. Mógł sobie pozwolić na dobrotliwe, a nawet złośliwe kpinki z „betonu”, zwłaszcza kulowskiego (Rydzyk wtedy jeszcze nic nie znaczył – swoją drogą, Tischner z pewnością nie pozwoliłby mu urosnąć, gdyby jeszcze żył). Z Krąpcem (tuzem z KUL) mieli niezłą kosę. Miejska legenda mówiła, że miał szansę zostać biskupem. Uuuu, to by się mieli z pyszna w tym Lublinie. Najpierw jedna katastrofa, a potem druga… Nie, nie, Tischner miał ważniejsze zadanie, niż pilnować okienka na Franciszkańskiej. Miał pilnować Michnika, żeby oddawał Bogu, co boskie. I upilnował, że hej!

Poznałem Tischnera w 1993 r. w Wiedniu. I tak jakoś się zrobiło, że widywaliśmy się co kilka tygodni przez następne lata. Był człowiekiem skrytym, skrytym za niekończącą się anegdotą, lecz lubił alkohol i wtedy się nieco otwierał (takie trafne powiedzonko Józka mi w pamięci utkwiło: za komuny Kościół jakoś tam umiał się z władzą dogadać – w końcu jedni i drudzy lubili wypić). Jego myśli krążyły wokół wizji moralnej odnowy oraz kobiecej urody. Jak to bywa u ludzi ze wsi, przerzucał się bez żenady od d. Maryni do Polski i Boga i z powrotem. Wierzył w jakąś piękną Polskę będącą mieszanką PRL (socjal), Zachodu (wolne wybory) i ślubów jasnogórskich. Prosty człowiek ma w niej zupę z wkładką, mądrego księdza, co mu mówi, jak sobie poradzić z babą, oraz wójta, co to jest prawdziwy gospodarz i nie kradnie. Taka wierna, równa, fajna Polska, w której chce się żyć. Taka z góralskiej gawędy. Polska łopuszańska. Omodlona i ofilozofowana.

Józek wierzył w człowieka. Że jest dobry w środku i że Bóg zaszczepił w nim swój głos, głos sumienia. Sumienie było jądrem wiary Tischnera. Mówił mi (to jest dokładny cytat): „gdyby sumienie mówiło kobiecie, że musi zrobić aborcję, to ja nie miałbym sumienia jej potępić”. Bo wtedy, na początku lat 90., zaczynał się już ten obłęd kościelny z aborcją. Sprawy antykoncepcji i mieszkania „na kocią łapę” były już przegrane, nie mówiąc o hicie, jakim była przez sto lat obsesja biskupów na punkcie masturbacji – no to wymyślili sobie aborcję.

Tischnerowi to się nie podobało, ale co miał z tym zrobić? Rzucili na odcinek, jak to się mówi. Ale wolał takiego Wojtyłę, jakiego znał z czasów, zanim został katolickim ortodoksą. Bo właśnie te heretyckie różki ich kiedyś połączyły. Te żydowskie zboczenia z drogi nabożeństwa… Ale wiadomo, papież musi być bardziej papieski od papieża. Więc jeździł Tischner wymądrzać się i pożywiać zacnie w Castel Gandolfo w towarzystwie świeckich wielbicieli świętego męża. Górował nad nimi jako maior domus Krzysztof Michalski, założyciel i szef Instytutu Nauk o Człowieku – prawdziwy geniusz towarzyski i niedościgły wzorzec mężczyzny, który nawet w najbardziej zatwardziałych heterykach poruszał dawno uciszone grzeszne struny. Obaj się wspinali jeden po plecach drugiego – Tischner z Michalskim. Fantastyczny duet. I mówię to bez ironii.

Nie ma dziś takich karier i takich relacji. Swoją drogą, spod drzwi Instytutu Nauk o Człowieku przy Spittelauer Lände w Wiedniu w tamtych dobrych czasach wyciekał testosteron. Nic dziwnego – wszak przed laty był tam zamtuz.

Tischner nie był wybitnym filozofem i wiedział o tym. Miał do siebie dystans. Pisał takie jakieś nieco manieryczne teksty, w których mielił katolicyzm z nową teologią żydowską i Heideggerem. Wychodziła z tego dość niestrawna mieszanka, ale w tamtych latach liczyło się już samo to, że tylnymi drzwiami „wpuszczał Żyda” (tylko czemu w towarzystwie nazisty? dla kamuflażu?). Zresztą czasami pisał ładnie i strawnie. W sam raz dla tzw. inteligencji katolickiej. To taki sentymentalno-narcystyczny gatunek. Tacy muszą mieć swoich rabinów i cadyków, żeby się do nich rozanielać.

I Tischner nadawał się jak nikt. Katolickie kobiety pasowały go na swego króla. Strach było iść z Józkiem ulicą. Co rusz jakaś podlatywała. Taka zgięta, skurczona, z tym rumieńcem, z tym na wpół ekstatycznym, na wpół proszącym uśmiechem. Podsuwały coś do podpisania. Biedaczki, nie wiedziały jeszcze, że ten ich ukochany „ksiądz Tischner” to taka żydowska piąta kolumna w góralskim kapeluszu. A dla mnie fakt, że mam przed sobą księdza, który radykalnie NIE JEST antysemitą, to była jakaś wielka ulga. Oblewało mnie uczucie wdzięczności dla niego i przenikała moje młode serce nadzieja, że ten człowiek zaprowadzi w Polsce porządek etyczny, w którym wszyscy się zmieścimy. Nie było mu dane. Nie było takiej możliwości…

Tischner trochę mi raz uratował cztery litery, za co jestem mu dozgonnie wdzięczny. Był recenzentem mojego doktoratu (podobnie jak bodajże Oko i Jędraszewskiego – miał chłop rękę do tych doktorów, nie ma co). Było to w 1995 r. Ktoś tam w komisji chciał, żeby mi tego doktoratu nie dać. I Tischner zrobił awanturę. Skutecznie.

W ogóle był bardzo przyjaznym i praktycznym człowiekiem. Wtedy panował jeszcze taki dziwaczny zwyczaj (dziś to niedopuszczalnie), że doktorant mógł konsultować swoją pracę z przyszłym recenzentem. Skwapliwie z tego skorzystałem. Zaniosłem pracę, wracam po tygodniu czy dwóch. A ten mówi: co ty mi tu przynosisz za cegłę! Weź sobie na doktorat jeden rozdział, a z reszty sobie zrobisz habilitację. Ja tego zresztą nie będę całego czytał. Znasz zasadę 5-10-15? Z magisterki, jako recenzent, czytasz pięć stron, z doktoratu dziesięć, a z habilitacji piętnaście. I po co tyle pisać? Jeszcze się w życiu napiszesz, Jasiu (a ja, głupi, nie posłuchałem).

I śmieje się, aż mu się brzuszysko czarną koszulą opięte trzęsie. Taka to chłopska i księżowska mądrość była. Cynizm oswojony i obśmiany. Długo, długo myślałem, że tak jest dobrze. Dziś ja wiem, że to okropne i że ten prowincjonalny światek małych grzeszków i łatwych rozgrzeszeń to tak naprawdę bardzo zły i niesprawiedliwy świat. Ale Tischner nie miał już szans, żeby się tego dowiedzieć. Odszedł, wierząc, że ten świat jest i powinien pozostać po ludzku, po katolicku grzeszny. Z wódką, z babą i z mądrym księdzem, co go lud słucha. Bo takich ludków lubi Pan Bóg i do nieba ich zabiera. Filozofia po góralsku…

Swoją drogą, te niby-góralskie przypowiastki o greckich filozofach, publikowane jako „Filozofia po góralsku”, mają tyle z grecką filozofią wspólnego, co Łopuszna z Atenami. Oj, potrafił naściemniać ten Józek, potrafił. Prawdziwy szarlatan!

Starsi mężczyźni z okolic Krakowa często mają takie piękne, głębokie głosy. Mówią tak jakoś niebywale wyraźnie i wyraziście, że nikt nie oprze się ich urokowi. Taki głos miał właśnie Tischner. A do tego był chłop na schwał, rumiany, tęgi, z nosem jak trzeba. Kobiety za nim szalały, a jemu w to graj! Pamiętam, jak w Wiedniu obsiadały go zapatrzone, zachwycone i słuchały jego anegdot, bez wstydu i zahamowań opowiadanych w bardzo łamanej niemczyźnie. Gadał, gadał, mało co z tego można było pojąć, lecz wszystkie słuchały, słuchały. A on co drugie słowo mówił „vermutlich, vermutlich”, co znaczy „przypuszczalnie”, a więc kto wie, kto wie…

Patrz, Jasiu, jak to się robi. Kobiet nie wolno się bać. Jak nie będziesz się ich bał, to będą ci jadły z ręki. Ja w każdym razie tak to rozumiałem. Ale nawet nie próbowałem mistrza naśladować. Przy Tischnerze czułem się zawsze malutki i głupi. Jak chłopiec przy mężczyźnie. Dziś mam trochę o to żal. Nie należy młodszych traktować protekcjonalnie. Zresztą to się mści. To, co jest rozkoszne dla młodego, po latach uwiera. Pamiętam, jak uczeń mojego ojca powiedział mi kiedyś ze smutkiem: wiesz, twój ojciec nigdy nie przeszedł ze mną na „ty” – on przechodził na „ty” wyłącznie z kobietami. To była najgorsza rzecz, jaką usłyszałem kiedykolwiek o starym H. OK, mogło być gorzej.

Ze mną Tischner na „ty” przeszedł. Dzięki tej poufałości można było to skończyć. „Wiesz, Jasiu, ja to cie nie lubie”. Powiedział coś jeszcze, ale nie mogę tego powtórzyć. Udałem, że trochę nietrzeźwy nie dosłyszałem. Niemniej trzeba było przyjąć, że potencjał tej średnio intensywnej i niezbyt długiej, bo z grubsza trzyletniej znajomości się już wyczerpał. Nie widziałem go od tego dnia. Nie odwiedziłem go, gdy chorował. Koniec to koniec.

Poniżej zdjęcie, które zrobiłem Józkowi w 1993 r. na wiedeńskiej wystawie dinozaurów (znajdź dinozaura!) 😊