Od Mazowieckiego i Merkel do Lema i Wyszyńskiego
Wyjątkowo dużo dzieje się w tych dniach w sferze symbolicznej. Rocznice i uroczystości nakładają się na siebie, tworząc dziwny, z pozoru chaotyczny i pstry collage spraw globalnych i lokalnych. Czy mimo wszystko jakoś się one ze sobą wiążą? Ależ tak, łączy je to, co najważniejsze – wszystkie są częścią biografii i pamięci Polaków, a przynajmniej starszej części naszego społeczeństwa. Jednak to nie wszystko. Układają się bowiem w smutny kulturowo-historyczny landszaft.
30 lat temu powstał pierwszy niekomunistyczny rząd, rząd Tadeusza Mazowieckiego. To przełomowy moment faktycznego końca komuny. Podniosła atmosfera tamtego dnia, radość i nadzieja, które towarzyszyły wydarzeniu bądź co bądź politycznemu, nigdy już nie powróciła w sferze publicznej – jeśli nie liczyć wizyt papieża, które jednakowoż poruszały w narodzie inne struny.
100 lat temu urodził się Stanisław Lem – najbardziej znany w świecie i najbardziej czytany za granicą polski pisarz. Kiedyś był też najbardziej czytany i w Polsce. Miliony Polaków znają jego książki i chyba o żadnym innym pisarzu nie można tego powiedzieć. Marka „Lem” – głównie polska, lecz również polsko-żydowska – jest jedną z niewielu, które cieszą się w świecie sławą i popularnością. Był nie tylko wybornym i dowcipnym pisarzem science fiction, lecz także filozofem i moralistą. „Solaris” to rzadki przykład symbiozy literatury z poważnym filozofowaniem. A „Szpital przemienienia” należy do narodowego kanonu literatury wojennej.
20 lat temu porwane przez terrorystów samoloty obaliły wieże World Trade Center i zniszczyły część gmachu Pentagonu. Świat liczy wiek XXI od tego niepojętego zdarzenia, które zmieniło tak wiele. Wszystko, co działo się później w polityce światowej, a także w sferze bezpieczeństwa, jest powiązane z „nine eleven”. USA przegrały swoją walkę. Utrata kontroli nad Afganistanem jest tylko jednym z aspektów tej porażki. Świat nie ma już swojego policjanta. Nie ma też lidera, a czasy idą ciężkie.
W tych dniach kończy urzędowanie Angela Merkel – ostatnia z wielkich polityków europejskich, którzy traktowali włączenie państw Europy Wschodniej do struktur Zachodu, na czele z Unią Europejską, jako obowiązek wobec historii, a nie tylko manewr polityczny. Jej odejście oznacza, że tracimy ostatniego przyjaciela, który poczuwał się do szczególnej cierpliwości i wyrozumiałości wobec kulturowo i kulturalnie nieprzystających do norm Zachodu rządów w Warszawie.
No i wreszcie w tych dniach Kościół, przy wtórze państwa, urządza sobie wielki benefis z okazji beatyfikacji prymasa Wyszyńskiego. Niezwykle wymowne wydarzenie, którego kontekstem jest ostentacyjna nieobecność papieża, bawiącego w Budapeszcie i Bratysławie, a także niedawne ukaranie przez tegoż papieża dziesięciu polskich biskupów. Kościół polski znajduje się najwyraźniej na skraju schizmy. Zasklepiony w samouwielbieniu, wyciska ostatnie soki z tego, co jeszcze mu zostało, lecz nie ma w tym żadnego poparcia ani w młodszych pokoleniach, ani w swojej centrali w Watykanie.
Jak to wszystko się ze sobą łączy? Ano łączy się w jakiś bardzo smętny, postrzępiony i wytarty splot złudzeń, nadziei i wspomnień. Jakże wielkie było poparcie dla Tadeusza Mazowieckiego – a przecież nie reprezentował sobą wyłącznie ideałów wolnej i demokratycznej Polski, lecz również interesy Kościoła katolickiego. Legenda o niezłomnym Kościele, który pomógł przetrwać narodowi i zachować w nim aspiracje wolnościowe, gładko przeniknęła z mitologii późnego PRL do propagandy nowej Polski. Kult Jana Pawła II, a poniekąd i kult Stefana Wyszyńskiego był fundamentem systemowej i systematycznej klerykalizacji państwa, bez której trudno byłoby sobie wyobrazić katastrofę rządów PiS.
W dniu beatyfikacji Wyszyńskiego przeżywamy reminiscencje tamtej Polski, której twarzą był Mazowiecki. A Polska ta skompromitowała się ostatecznie i spektakularnie. „Inteligencja katolicka”, która przejęła rządy w Polsce z rąk katolickiego socjalisty Jaruzelskiego, szybko oddała je z powrotem odnowionej spółce partyjno-kościelnej, ta zaś musiała ustąpić miejsca coraz bardziej degenerującym się, a ostatecznie mafijnym konglomeratom kościelno-politycznym. Symbolem tego moralnego upadku stał się bezprzykładny serwilizm rządców Polski względem o. Tadeusza Rydzyka, który – niejako w imieniu Kościoła – uczynił sobie z Polski istne lenno. Przypieczętowało to obecny ustrój naszego kraju. Jest to ustrój mafijno-feudalny, z pseudodemokratyczną fasadą ideologiczną.
Lecz i Angela Merkel w jakiś sposób należy do tamtego chadeckiego – a w warunkach polskich: endeckiego – świata. Podobnie jak przed nią Helmut Kohl chciała wspierać budowanie demokracji na Wschodzie we współpracy z siłami klerykalnymi, które postrzegała po prostu jako konserwatywne. Dzisiaj z pewnością rozumie swój błąd. Wie, czym się różnią protestanccy, a nawet katoliccy konserwatyści, znani jej z własnego podwórka, od ich rzekomych odpowiedników w Polsce czy na Węgrzech. Ale to już za późno.
Polska postawiła na kulawego konia. I Ameryka tak samo. Konserwatywne emocje i wyobrażenia, łączące ideały wolności z kulturową pychą chrześcijan, przekonanych o swojej moralnej supremacji, pchnęły światowe mocarstwo oraz europejskie mocarstwo na tory polityki protekcjonalizmu i zgniłych kompromisów ze światem religii. W USA był to świat radykalnych protestantów, w Europie – świat lokalnych Kościołów katolickich na czele z polskim. Gdyby przywódcy mieli dość hartu ducha, odwagi i prawdziwego szacunku dla wolności i demokracji, nigdy by nie pozwolili na to, żeby kraje Europy Wschodniej wchodziły do Unii, zanim nie staną się realnie świeckie i niezależne od Watykanu i Kościoła.
Zwyciężył jednak protekcjonalizm – kanclerzom Niemiec wydawało się, że Kościół katolicki w jakiś sposób reprezentuje naród polski i jest jego moralną ostoją. Teza ta nie miała żadnego potwierdzenia w faktach, lecz dobrze pasowała do zadawnionych sentymentów, które znajdują odzwierciedlenie w ideologii i nazewnictwie „chrześcijańskiej demokracji”. Podobnie USA uległy gorączce emocji i wyobraźni, rozpoznając swoją sytuację po zamachu z 11 września 2001 roku jako „zderzenie cywilizacji” i konflikt natury kulturowej ze światem muzułmańskim. Dziś już wiadomo, że ta szkodliwa historiozofia przyniosła fatalne skutki.
W obu przypadkach – USA i Niemiec – mamy do czynienia ze złudzeniami, które w pierwszym przypadku przyniosły wielkie nieszczęścia w skali globalnej, a w tym drugim – rozczarowania i porażki w skali Europy i Polski. Byłoby inaczej, gdyby tacy ludzie jak Busch i Merkel więcej słuchali i czytali. Na przykład gdyby słuchali i czytali Lema. Niestety, tak to już w polityce jest, że najmądrzejsi nie mają dostępu do uszu władców, nawet tych przyzwoitych i demokratycznie wybranych.