Huelle i Słoniewski. Pogadali jak pijak z łapówkarzem

Paweł Huelle, o którym wiadomo, że jest alkoholikiem, napisał wielce demaskatorską książkę o profesorze Pawle Słoniewskim („Elefancie”), szefie neurochirurgii na Gdańskim Uniwersytecie Medycznym, o którym wiadomo, że jest łapówkarzem. „Wiadomo”, czyli powszechnie się uważa, choć dowodów nie ma. Nie widziałem zaświadczenia stwierdzającego, że Huelle cierpi na chorobę alkoholową, lecz nic nie niepokoi mojego wysoce krytycznego umysłu w tym względzie – bez zaświadczenia wyrobiłem sobie bardzo solidne przekonanie, że faktycznie jest alkoholikiem.

Moje sumienie demaskatora też ma się świetnie. Skoro bowiem Huelle sam zajmuje się demaskowaniem, daje nam prawo do demaskowania. Stąd moje słowa o jego piciu, które choć jest, medycznie biorąc, chorobą, to jednocześnie bynajmniej nie jest czymś moralnie neutralnym.

O Słoniewskim zaś nic nie wiem, lecz jego własne zapewnienia, że nie bierze łapówek, są dla mnie zupełnie niewiarygodne, gdyż wiem doskonale (również z własnego doświadczenia), że bardzo znaczny odsetek starszych wiekiem lekarzy na wysokich stanowiskach to byli łapówkarze i bardzo trudno mi sobie wyobrazić sytuację, w której o kimś takim krążą legendy, że „dużo bierze”, a on akurat należy do tych, którzy nie biorą wcale.

Jednocześnie uważam za mało prawdopodobne, aby ktokolwiek z lekarzy łapówkarzy, o których krążą „pacjenckie” legendy, brał aż tyle i aż tak bezczelnie, jak w tych legendach jest to opisane. Bo plotki i legendy są zwykle przesadzone. Dlatego jestem głęboko przekonany, że prof. Słoniewski brał mniej, niż się mu to przypisuje, podobnie jak jestem przekonany o tym, że Paweł Huelle pił mniej, niż przypisuje mu to gdańska legenda miejska oraz koledzy literaci. Byłbym jednak bardzo niesprawiedliwy wobec licznych świadków jednej i drugiej niecnoty (choć łapówkarstwo jest chyba gorsze od picia), gdybym a priori oskarżał ich o rzucanie zniesławiających oszczerstw.

Sytuacja człowieka, który ma do wyboru: formułować ocenę moralną i stosownie do niej postępować albo uchylać się od takiej oceny z powodu braku ostatecznych dowodów, jest bardzo trudna. Ogromna większość wybiera to drugie – umywa ręce, sądząc, że brak tzw. twardych dowodów usprawiedliwia ich z bezczynności w sytuacji, co do której są wewnętrznie najgłębiej przekonani, iż jest moralnie nie do zaakceptowania. Inaczej mówiąc, sądzą, że mają prawo nie reagować, nawet gdy mają silne wewnętrzne przekonanie, że osoba z ich otoczenia jest złoczyńcą, bo uprawnia ich do tego ów „brak dowodów”.

Niestety, życie moralne doskonale zna tego rodzaju sytuacje i przewiduje dla nich jasną normę postępowania. Nazywało się to kiedyś „robieniem kwestii”, a dziś mówi się o „sygnalistach”. Jeśli koledzy prof. Słoniewskiego są przekonani, że „brał”, to powinni robić z tego „kwestię”, czyli wzywać go do wyjaśnień, rozmawiać ze skarżącymi się pacjentami itd. Nie robią tego, bo oportunizm w nich zwycięża – do spółki z brakiem świadomości moralnej odpowiedzialności za milczenie oraz wspomnianym już przesądem mówiącym, że kto nie ma pełnej wiedzy, powinien siedzieć cicho.

Ten przesąd jest o tyle szczególnie irytujący, iż rzekoma obawa przed fałszywym oskarżeniem kogoś jest prawie zawsze fikcją i obłudną wymówką, bo wiemy, że jeśli tylko w przestrzeni publicznej pojawi się jakiś kozioł ofiarny, to do nagonki przyłączają się istne tłumy moralnie oburzonych, a niemających żadnej wiedzy i podstaw do formułowania ocen. Obawa przed naruszeniem czyjejś czci jest zjawiskiem bardzo rzadkim w porównaniu z lękiem przed kłopotami, jakie mogą wynikać z „robienia kwestii”. To ostatnie wymaga odwagi cywilnej, a to rzadki ptaszek.

A wracając do Słoniewskiego. Pewnie jakaś część zarzutów wobec niego formułowanych przez byłych pacjentów jest prawdziwa, bo trudno sobie wyobrazić całą rzeszę pacjentów łajdaków i jednego sprawiedliwego lekarza. Tyle że niewiele z tego wynika. W Polsce pracują co najmniej setki lekarzy, którzy z powodu swoich niecnych sposobów zarobkowania powinni wylecieć z roboty na zbite pyski. Nie wylecą, bo nie ma ich kim zastąpić. Wyrzucenie z pracy każdego lekarza, który kiedyś brał łapówki (dziś jest to rzadsze – stąd czas przeszły) albo obecnie jest skandalicznie przepłacany i uwikłany w konflikty interesów, nad którymi w żaden sposób nie jest w stanie zapanować, skutkowałoby potwornymi szkodami, a wręcz ofiarami śmiertelnymi pośród pacjentów. Dlatego po prostu tego się nie robi. Wyższe racje przemawiają za tym, aby takie sprawy przemilczać. Tak rodzi się „szlachetna zmowa milczenia” – w imię wyższych racji.

Czy mają więc takąż właśnie rację współpracownicy „Elefanta”, że milczą? I tak, i nie. Wyrzucać dobrego lekarza nie wolno, lecz nie znaczy to jeszcze, że nie należy w jakiś sposób wyrazić moralnej dezaprobaty. Koledzy powinni powiedzieć Słoniewskiemu, że nie będą go kryć, jeśli sam nie przeprosi i nie dokona jakiegoś symbolicznego chociażby zadośćuczynienia. Jakoś by się dało to załatwić, jakkolwiek mechanizmy zaprzeczenia oraz wyparcia są spektakularnie silne i gwarancji powodzenia w takich moralnych przedsięwzięciach nigdy nie ma. Warto jednakże próbować. Może akurat prof. Słoniewskiego będzie stać na jakieś słowa skruchy oprócz – słusznych zapewne – pretensji do Pawła Huelle?

Sądzę wszelako, że sprawę należy załatwić systemowo. Środowisko lekarskie powinno przyznać się do tego, jak było, potępić korupcję i zadeklarować pewnego rodzaju abolicję czy „grubą kreskę” pod warunkiem całkowitej zmiany zachowania, czyli poprawy danego lekarza. Niestety, będziemy musieli jeszcze poczekać na taką kompromisową sanację moralną, bo zbyt wielu jest lekarzy, których „nikt za rękę nie złapał”, oraz takich, których nader wysokie zarobki mogłyby zostać zakwestionowane – nie tyle w sensie prawnym, co moralnym.

Korporacyjna zmowa milczenia, a właściwie zasada „ubolewamy, lecz nadal robimy swoje, bo jesteśmy niezastąpieni i nie łamiemy prawa”, trzyma się w Polsce dobrze; zbyt wiele interesów naruszyłoby jej przełamanie. A do tego dochodzi brak wiedzy, czym w ogóle jest konflikt interesów i jak należy postępować w razie jego zaistnienia (opracowanie na ten temat, jakie na zamówienie ministra zdrowia Bartosza Arłukowicza miałem zaszczyt w 2013 r. współtworzyć pod kierunkiem prof. Pawła Łukowa, zostało natychmiast wsadzone przez ministra do zamrażarki, a nasz zespół do spraw etyki w medycynie przestał działać, jeszcze zanim formalnie rozwiązał go „Książę”, czyli min. Konstanty Radziwiłł).

Obecnie do dawania łapówek przyznaje się co trzeci pacjent (co oczywiście nie znaczy, że co trzeci lekarz je przyjmuje). Jednakże jeszcze w latach 90. łapówkarstwo było wśród ordynatorów i profesorów powszechne. Pamiętam, jak lekarze wręcz domagali się łapówek, a kiedyś, gdy ktoś z mojej rodziny był operowany na serce, przekazanie czeku było dla mnie tak samo oczywiste jak podziękowania. Ba, byłem z siebie bardzo dumny, że zostawiłem jeszcze drugi czek – dla anestezjologa. Również na uczelniach medycznych panowała korupcja. Studenci medycyny przychodzili do mnie z kosztownymi prezentami (AGD, pióra, drogie alkohole), oczekując dobrych ocen. Mieli na to specjalny fundusz.

Później to się skończyło. Ech. (Spokojnie, miłe wrogi, nie brałem tego – choć miano mi za złe tę moralną wyniosłość). Dłużej utrzymała się protekcja – do dzisiaj jakaś część pacjentów przeskakuje kolejki do świadczeń medycznych, bo należą do rodzin lekarskich bądź są z nimi zaprzyjaźnieni. Nie muszę tłumaczyć, że takie cudowne przyspieszenia dla wybranych mogą kosztować życie nieobdarzonych łaską znajomości.

W tamtych, nieodległych zresztą, czasach nie oceniało się lekarzy wedle tego, czy „biorą”, lecz wedle tego, czy „biorą” umiarkowanie, czy też za dużo (słynne krakowskie „trzeba będzie wyprowadzić krowę”), oraz wedle tego, czy pamiętają o przyjętych kopertach i wykonają to, do czego się zobowiązali. W ogóle nie przychodziło nikomu do głowy, aby mieć za złe lekarzowi, że „bierze”. Potępiano tych, którzy brali za dużo bądź nie pamiętali, co od kogo i za co wzięli. A lęk, że ordynator zapomniał o kopercie, był za komuny powszechny wśród pacjentów i ich rodzin. Dlatego utrwalił się system „zaliczek” i „dowodów wdzięczności”, a więc przedpłat i „popłat”.

Zarówno w tych siermiężnych czasach, jak i dziś jest tylko jedna metoda oszacowania, czy dany lekarz jest przyzwoity, czy nie. Polegała ona (i nadal polega) na oszacowaniu jego majątku. Cały bowiem ten majątek pochodzi od pacjentów. Jak ważny lekarz miał duże mieszkanie i ładny samochód, to OK, a jeśli miał trzy ładne mieszkania i trzy ładne samochody, to nie OK. W sumie niewiele się tu zmieniło poza tym, że dawniej to wszystko było na lewo, a dziś jest „na legalu”. Z moralnego punktu widzenia jest to zresztą prawie bez znaczenia. Legalność nie równa się etyczność, a za to wielu myśli, że tak właśnie jest, przez co stają się tym bardziej moralnie odpychający.

Łapówkarstwo było i jest przestępstwem. To prymitywny i bardzo niekomfortowy rodzaj korupcji. Dziś obowiązują białe rękawiczki. Lekarzy przestępców, których można by złapać za rękę, jest chyba niezbyt wielu. Nie znaczy to bynajmniej, że nie ma korupcji. Jest to wszelako korupcja uprawiana w ten sposób, że w papierach wszystko się zgadza, a lekarz jest przez przepłacające go i uzależniające od siebie na różne sposoby podmioty (głównie firmy farmaceutycznie) stosownie „zaopiekowany”, to znaczy dba się o to, aby nie miał wyrzutów sumienia (czyli nie bał się brać wielkich pieniędzy). Nad lekarzem pracuje się latami, żeby uwierzył, że postępuje w pełni uczciwie i transparentnie i że „te pieniądze mu się po prostu należą”.

Dlatego też nadal, jak dawniej, jedynym sposobem ocenienia, czy ktoś jest skorumpowany, czy nie, jest poznanie jego dochodów. Albo zarabia „przyzwoicie dużo”, albo „nieprzyzwoicie dużo”, czyli znaczenie więcej niż jego koledzy w analogicznej sytuacji. I tak normalny profesor medycyny na stanowisku kierowniczym, mający etat kliniczny, etat uczelniany, zaangażowany w badania biomedyczne, prowadzący szkolenia sponsorowane przez firmy farmaceutyczne, prowadzący prywatną praktykę, prowadzący i recenzujący doktoraty, może sobie spokojnie te 30-35 tys. miesięcznie wyrabiać. Ale jak ktoś mu płaci dwa razy tyle, to znaczy, że ma pewne „niestandardowe oczekiwania” i te oczekiwania są spełniane. I to kosztem pacjentów – bo każdy grosz w kieszeni lekarza pochodzi od pacjentów.

Dlatego tak ważne jest, aby akurat w tym zawodzie zarobki były „godne” w obu znaczeniach tego słowa, to znaczy wysokie, lecz proporcjonalne. Kto ma wyznaczać te proporcje? To proste: jak ktoś znacznie odstaje od równie kompetentnych i zapracowanych kolegów, to znaczy, że jest nieuczciwie przepłacany. Nie ma tu jakiejś wielkiej filozofii. Więc powiedz, profesorze Słoniewski, co posiadasz, a ludzie sami ocenią, czy to dużo, czy mało. Lepszej metody na uratowanie wizerunku niż wykazanie, że majątek zamknie się w milionie czy dwóch, nie ma.

Czy Paweł Huelle miał prawo napisać książkę o Pawle Słoniewskim? Owszem. Pod warunkiem że napisał mniej więcej prawdę. Mniej więcej, bo pisarz ma prawo do pewnych (ale nieznacznych) przerysowań. Jeśli Słoniewski jest niewinny, Huelle popełnił paszkwil. Tyle że nieszkodliwy, bo jak ktoś jest osobą szlachetną i zasłużoną, żaden paszkwil mu nie zaszkodzi. Gorzej, jeśli książka jest tylko częściowo oparta na faktach, a prof. Słoniewski jest winny, lecz w znacznie mniejszym stopniu, niż mu się to przypisuje. W takim razie prof. Paweł Słoniewski okazałby się sprawcą i ofiarą w jednym. Bardzo możliwe, że tak właśnie jest. Casus wielce ciekawy.