„Matki równoległe” Almodóvara – feministyczno-antyfaszystowski kicz

Najnowszy film Pedro Almodóvara „Matki równoległe” ma tak wyborne recenzje (na szczęście nie tylko takie) i tak znakomity odbiór oraz frekwencję, że wprost nie można na niego nie iść. Poszedłem więc i ja, nie pierwszy raz doznając zawodu. Nie, nie ze strony Almodóvara, który zawiódł mnie właśnie po raz pierwszy, lecz ze strony większości polskich i niepolskich recenzentów, którzy zamiast zachować niezależny sąd, pakują się jak ćmy w ogień we wszystko, co postępowe i wzruszające. Tym razem również, jak te ćmy albo owce, by nie powiedzieć lemingi, poszli w jedynie słusznym kierunku. Któż by śmiał skrytykować wieszcza, jeśli mu kariera i opinia w towarzystwie miłe!

Sam jestem feministą i zajadłym antyfaszystą, ale to nie znaczy, że można mi wcisnąć każdy kit. A ten film jest kitem i kiczem tak nachalnym, że aż boli. Podczas jednej z wielu nieprawdopodobnych czy wręcz absurdalnych scen chciało mi się wyjść z kina. Niestety, było za dużo ludzi. Na złość piszę więc tę recenzję.

Nie chcę psuć oglądania, czyli „spojlować”, więc ograniczę się do ogólników. Film jest całkowicie niespójnym i nieprzekonującym połączeniem dwóch zupełnie odmiennych wątków. Pierwszy to życiowy dramat dwóch kobiet – starszej i młodszej, które w tym samym dniu rodzą dzieci, a zły los zwiąże je ze sobą na dobre i na złe. Drugi wątek to pamięć o wojnie domowej i poszukiwanie niepochowanych szczątków ofiar zbrodni popełnionych przez falangistów. Oba tematy mają się do siebie nijak i wtłaczanie na siłę hiszpańskiej martyrologii do opowieści o współczesnych kobietach i matkach singielkach w wielkim mieście budzi wręcz zażenowanie. Pretekstem do tego nadużycia emocjonalnego i stylistycznego ma być zawarte w filmie dydaktyczne i wychowawcze przesłanie do hiszpańskiej młodzieży. Młodzież ma się bowiem pod wpływem tego filmu zainteresować wojną domową i ofiarami faszyzmu. Może się i zainteresuje, lecz ten grubymi nićmi szyty dydaktyzm nie dodaje filmowi artystycznej wartości.

Sprawa odkopywania grobów zajmuje jakieś 10 proc. filmu, lecz i tu zdążył Almodóvar narozrabiać. Końcowa scena tak drastycznie i nachalnie feminizuje hiszpańskie „pamiętanie”, że może od niego dosłownie odstraszać mężczyzn. Czy o to chodziło? Poza tym nie bardzo wierzę w obfite łzy wylewane nad ofiarami pomordowanymi 85 lat temu. Owszem, odkopuje się groby i jest wokół tej restytucji pamięci o wojnie domowej wiele dyskusji oraz emocji, lecz to już nie to samo co pół wieku temu, gdy umierał Franco, a rodziła się Penelope Cruz.

Cruz uwielbiam, lecz nie jest to wielka aktorka. Gra monotonnie, zawsze tak samo. W tym filmie w niektórych scenach partnerowała jej Aitana Sanchez-Gijon (na zdjęciu) i widać było jak ta druga przewyższa tę pierwszą talentem (a urodą co najmniej dorównuje). Nie będę się jednakże czepiał ani gry, ani scenografii, ani nawet dialogów. Tych ostatnich nie mogę zresztą ocenić, bo nie mówię po hiszpańsku, a tłumaczenia filmów są niewiele warte. To było tak złe, że aż jedna pani rozwodziła się „przez kurię”, czyli per procura. Spuśćmy zasłonę miłosierdzia, bo biznes tłumaczeń list dialogowych to jedna z wielu fars odgrywanych przez przemysł filmowy.

Przemysł ten ma jednakże i tę wadę, że wielcy i kasowi reżyserzy wciąż są na planie bogami, a jak nie oni, to bogami są producenci. Dlatego jak źle się w filmie dzieje, to nikt nie powie głośno: „król jest nagi”, czyli „ta scena jest bez sensu”.

„Matki równoległe” chcą być filmem życiowym, psychologicznie prawdziwym, a są kiczem i gniotem właśnie dlatego, że najważniejsze sceny i węzłowe punkty akcji są zupełnie bez sensu. Są nieprawdopodobne zarówno w sensie pragmatycznym, jak i psychologicznym. Ja rozumiem, że trzeba pochwalić biseksualistki, dowartościować lewicowe bizneswomen (świetny epizod!), utrzeć nosa bogatym paniom o niskiej świadomości politycznej i co tam jeszcze. Ale czy to musi być takie dosłowne i prostackie?

Film jest słaby. Nieprawdziwy, płytki politycznie i emocjonalnie. Ot, taki feministyczny wyciskacz hiszpańskich łez i generator patriotycznych wzruszeń dla wielkomiejskiej lewicowej publiczności Hiszpanii i krajów latynoskich. Plus parę milionów „zwykłych ludzi” z prowincji, bo to jednak „przemysł kulturalny” tout court. Lewica lewicą, ale zarobić musi.

Krzyżyk na drogę! Nie moja sprawa. Było, minęło. Wróciłem do domu. Bardziej niż stracone godziny obchodzi mnie i martwi filisterskie rozanielenie świata lewicowo-liberalnego, z którym sam się identyfikuję. Dlaczego wciąż jest tak bardzo „drobnomieszczański”? Dlaczego wciąż tak łatwo idzie na lep emocjonalnej taniochy? Czy wystarczy kurkom posypać feministycznych ziarenek, żeby wszystkie gdakały z zachwytu? A gdzie jakaś ambicja? Gdzie jakiś krytycyzm? Przecież wszyscy znamy życie i wiemy, że ludzie inaczej się zachowują niż w niby to realistycznym filmie Almodóvara. Czy wielkie nazwiska i słuszne politycznie stanowisko muszą odbierać nam zdrowy i samodzielny osąd? Z tym pytaniem posyłam Was do kin, a recenzentki i recenzentów do łóżek i konfesjonałów.