Dopóki Glapiński jest prezesem, dopóty inflacja będzie rosnąć

Jak by to powiedzieć prezesowi Adamowi Glapińskiemu, żeby było bez urazy. Otóż zacznijmy od tego, że wieści, jakoby zamienił mniejszy dom na większy bez dopłaty z panem mocno powiązanym z rosyjskimi kręgami gospodarczymi (i nie tylko), mają fatalny wpływ na wizerunek Polski i wiarygodność polskiej waluty. Podobnie ma się sprawa z manifestowaniem swego sobiepaństwa i szastaniem publicznymi pieniędzmi celem pokazania swej maczystowskiej konduity i pogardy dla opinii publicznej, która może wszak „spadać na drzewo”, jeśli się jej nie podobają „dwórki”.

Bezczelność ma swój ukryty sens – ma pokazać, że dla prezesa banku centralnego nie liczy się dobre imię, nie liczy się prawo, nie liczy się w ogóle nic, co liczyć się powinno, gdyż… No właśnie, co się w końcu liczy?

Wiadomo – liczy się wyłącznie szef, czyli prezes Kaczyński. Jednakże prezes banku centralnego w służbie dyktatora to przepis na katastrofę monetarną. Słusznie prezes Glapiński twierdzi, że nie ma znaczenia, kiedy tam zaczął, razem z Radą Polityki Pieniężnej, podnosić stopy procentowe. Inflacja nie jest bowiem spowodowana zbyt niską ceną kredytu i nadmiarem pieniądza na rynku, lecz zadłużeniem państwa, wynikającym po części z pandemii, a po części z bezprzykładnego rozrzucania na prawo i lewo kiełbasy wyborczej. Jaszczomp na stanowisku prezesa NBP i podnóżka Prezesa Wszystkich Prezesów daje gwarancję jednego: wydrukuje tyle obligacji, ile będzie się podobało specom od kiełbasy. Jak powiedzą, że ma być szesnasta emerytura, becikowe, berecikowe, wyprawka, zaprawka i odprawka, to się pieniędzy dodrukuje. Tego możemy być pewni.

Pozostawanie Glapińskiego na stanowisku to niszczenie krajowej gospodarki. I nic już nie pomoże żadne podnoszenie stóp procentowych. Jedynie stopa podniesiona na wysokość zacnych pośladów prezesowych mogłaby nieco uzdrowić sytuację. Bo w finansach chodzi o zaufanie. A zaufanie do Glapińskiego – ze strony banków, inwestorów, a nawet walutowych spekulantów – jest zerowe. To zaś oznacza nieubłagany wzrost inflacji. Procent, o jaki jest ona wyższa w Polsce niż na Zachodzie, to właśnie podatek, jaki musimy zapłacić za pozostawanie PiS u władzy. Wie to Glapiński i wie to Kaczyński. Okradają Polaków cynicznie i bez zażenowania. W końcu zaciągane też zobowiązania będą spłacane, gdy ich już nie będzie.

Opowieść o powiązaniu pieniędzy z polityką nazywa się ekonomią polityczną. To taka arche-nauka, którą dziś zastąpiła naukowa ekonomia. Na ekonomii się nie znam, lecz stara dobra ekonomia polityczna nadal może służyć za dobre wprowadzenie do tej szlachetnej dyscypliny. Chętnie przypomnę profesorowi Glapińskiemu, znanemu internetom jako Jaszczomp, na czym polega życie gospodarcze, bo z nauki tej wynika niezbicie, że powinien jak najszybciej zniknąć z życia publicznego i schować się w czeluściach swoich przepastnych domostw.

Otóż ludzie potrzebują żyć, czyli jeść i mieszkać. A ponadto chcą mieć jeszcze wiele przedmiotów, które dają im przyjemność, poczucie bezpieczeństwa i prestiż. Żeby je mieć, muszą je wytworzyć albo kupić. W obu przypadkach trzeba pracować. Praca, czyli zużywany czas, kompetencje i wysiłek, pozwala coś wytworzyć. Można wytwarzać samemu albo wespół z innymi, sprzedając komuś swoją pracę w zamian za pieniądze. Pieniądze to oznaczenia liczbowe kontrolowane przez państwo. Czy to jest karteczka z cyferkami, czy blaszka, czy może tylko cyferki wyświetlone na ekranie, liczy się jedno – żeby ich siła nabywcza, czyli wartość wymienna w stosunku do rozmaitych towarów, usług, innych pieniędzy (walut), była w miarę stabilna.

Owszem, wszystko się zużywa i traci na wartości. Pieniądze też są produktem i towarem i nawet jeśli zaklnie się je w złote monety, z czasem ich producent, czyli państwo, podrzuci ich na rynek nieco więcej, aby tym chętniej ludzie wymieniali się pracą, towarami, usługami i pieniędzmi właśnie. Dlatego z biegiem czasu pieniądz traci na wartości i to jest najzupełniej normalne. Ważne, aby tracił na tyle wolno, żeby nadal warto było mieć banknoty albo cyferki na koncie zamiast worków z mąką i cukrem. Bo gdy musimy się wymieniać przedmiotami użytkowymi bez pośrednictwa pieniędzy, to liczba transakcji dramatycznie spada i cały ruch produkowania, handlowania i konsumowania zamiera.

Pieniądze są od tego, żeby ich używać – jak wszystko inne. Buty w szafie się nie zużywają, lecz nie ma z nich pożytku. Z pieniędzmi tak samo. A żeby nie leżały „w szafie”, czyli na kontach i w skarpetkach, to muszą odrobinę tracić na wartości. Wtedy ludzie chcą je wydawać, zużywać to, co kupią, kupować znowu itd. Gorący pieniądz napędza chęci do pracy, chciwość przedsiębiorców, ich pomysłowość w ściganiu się z konkurencją, a przede wszystkim konsumpcję. Martwy, zamrożony pieniądz przyda się na czarną godzinę, lecz wtedy, jak już popłynie… uff, to może zalać rynek.

Rolą banku centralnego jest pilnowanie, żeby pieniądz był wiarygodny i płynny. Musi być w ruchu, żeby pełnił swoją funkcję gospodarczego „smaru”. Musi być dostępny dla inwestorów, dobrze się wymieniać z innymi walutami, lecz zawsze musi być go trochę za mało, aby wciąż był pożądany. Stopy procentowe, obligacje, handel walutami, rezerwy w obcych walutach czy w złocie – różne są sposoby, aby utrzymywać zaufanie do waluty oraz poziom inflacji, a wraz z tym dostępność i cenę kredytu na optymalnym poziomie. Optymalnym, czyli sprzyjającym inwestycjom, innowacjom, ciężkiej pracy, lecz również – do pewnego stopnia – oszczędzaniu. Bo gospodarka potrzebuje zarówno takich, którzy kochają inwestować, takich, którzy kochają konsumować, jak i takich, którzy wolą pozostawić bankom sporo pieniędzy, żeby nimi obracały.

Gospodarka to wymiana, wiadomo. Ale ta wymiana jest nie tylko wymianą rzeczy czy „usług niematerialnych”, lecz również wymianą uczuć, myśli i symboli. Jest wielowymiarową rozmową. Wymieniając na rynku pracę, towary, usługi, dobra duchowe i pieniądze, ludzie nie tylko ustalają „ceny”, czyli rozmaite ekwiwalencje, kierując się swoimi potrzebami, emocjami oraz pragnieniem osiągania korzyści jak najmniejszym kosztem. Oprócz prawa popytu i podaży, oprócz chciwości i snobizmu rynkiem rządzi wiele innych czynników społecznych, kulturowych i instytucjonalnych. Opowieść o potrzebach i ich zaspokajaniu nie wyczerpie tego rozległego tematu. Przede wszystkim jest bowiem na rynku „rozmówca” szczególny, który jest zawsze sam jeden, ma towar, na który posiada monopol, a towaru tego chcą wszyscy w każdej ilości.

Tym rozmówcą jest państwo. Ma ono w swym ręku konewkę ze smarem oraz ssak. W konewce ma pieniądze, którymi oliwi tryby gospodarki, a ssak ściąga część tego boskiego smaru z powrotem. Dzięki podatkom państwo może wytwarzać mnóstwo towarów i usług, które sprzedaje czasami wielokrotnie poniżej ich wartości rynkowej. Ich „zakup” za pośrednictwem podatków jest wymuszony, ale inaczej być nie może, gdyż są rzeczy, których nie chcą wytworzyć przedsiębiorcy ani za które nie chcą sami z siebie zapłacić indywidualni konsumenci. Nie złożymy się na szkołę, nie zainwestujemy w płatną drogę ze wsi do miasteczka – ani nasza chęć kształcenia dzieci nie jest dostateczna, ani nasze zdolności do współpracy, ani tym bardziej motywacja do płacenia opłaty drogowej.

Państwo się więc wtrąca, wymuszając pozarynkowy obrót gospodarczy. Mając jednakże władzę dorzucania pieniędzy do tej „gospodarki publicznej”, państwo podlega ciągłej presji ze strony rządzących polityków, aby tak właśnie czynić. Podobna presja dotyczy świadczeń wypłacanych poszczególnym obywatelom, dzięki którym można liczyć na ich głosy wyborcze.

I tu właśnie wkracza Jaszczomp. Prezes banku centralnego wraz z ministrem finansów są dokładnie od tego, żeby tak sterować polityką monetarną i fiskalną oraz tworzyć takie środowisko prawne dla biznesu, aby pieniądz krążył bez przeszkód, stabilnie, z przewidywalną z grubsza inflacją i ceną kredytu. Wszyscy uczestnicy rynku, czyli przedsiębiorcy, pracownicy, publiczni pracodawcy, konsumenci i podatnicy, muszą ufać prezesowi i ministrowi, iż nie dopuszczą do tego, aby ich oszczędności gwałtownie straciły na wartości, ich praca zaczęła być gorzej opłacana, przedsiębiorstwa straciły rentowność, nieruchomości staniały, kredyty podrożały i przestały być należycie spłacane. Uczestnicy rynku kredytują rząd i bank centralny swoim niewymiernym kapitałem, którym jest zaufanie.

Można powiedzieć, że rząd i bank centralny podlewają rynek ulotnymi cyferkami, zwanymi pieniądzem, a my w zamian podlewamy państwo naszym zaufaniem. Dzięki temu wzajemnemu „użyźnianiu” działa i gospodarka, i państwo. A my stoimy na dwóch nogach – ekonomicznej i prawno-instytucjonalnej.

Niestety, Jaszczomp Prezesa nie daje żadnej gwarancji, że nie doleje oliwy, gdy zażąda tego Prezes. Nie możemy więc mieć do niego zaufania. To zaś oznacza, że będziemy pozbywać się Jaszczombowego pieniądza, a za to niechętnie będziemy go pożyczać. I takim to sposobem, dopóki Glapiński będzie prezesem BNP, inflacja będzie rosnąć. Dziękujemy, Panowie!