Niech żyje król! Czyli koniec baśni
Śmierć Elżbiety II, która była „zawsze”, bardziej niż jakakolwiek inna pamiętana przez współczesnych osoba, zasługuje na to oklepane i nadużywane skwitowanie: koniec pewnej epoki. W tym przypadku nie jest to tylko „epoka” w znaczeniu jakiegoś stylu kulturowego i trwającej jakiś czas sytuacji politycznej. Nie chodzi nawet o zdumiewające siedemdziesięciolecie panowania.
Elżbieta, którą widzimy na zdjęciach i filmach z młodych lat jako porywającą i imponującą osobę, była zdecydowanie ostatnią monarchinią Zachodu w pełnym tego słowa znaczeniu. Dlatego stanowiła łącznik nie tylko z epoką własnej młodości, czyli wczesnopowojenną, lecz z całą monarchiczno-arystokratyczną przeszłością Europy, z niemożliwe długą i słusznie minioną epoką feudalną. Była symboliczną, lecz przecież jakże realną kotwicą trzymającą nasz statek szaleńców w pobliżu lądu całej zrozumiałej dla nas przeszłości. Teraz możemy już odpłynąć naprawdę.
Prawie wszystkie państwa demokratyczne uznały, że warunkiem ich emancypacji i demokratyzmu jest porzucenie monarchii na rzecz republiki. Tam, gdzie to się nie stało, monarchia ogrywa rolę jedynie ceremonialną, dekoracyjną i sentymentalną. Może tylko w Hiszpanii król był politykiem.
Jednak Wielka Brytania to przypadek szczególny. Właśnie dlatego, że Anglia tak wcześnie wyemancypowała się od Rzymu i tak wcześnie zaczęła praktykować demokratyczny parlamentaryzm, mogła (i powinna była) zachować archaiczną formę ustrojową monarchii demokratycznej. To, że dzięki bardzo sztywnym regułom, definiującym rolę monarchy i radykalnie ograniczającym jego kompetencje władcze, udało się Anglikom i Brytyjczykom zachować chwalebny XVII-wieczny konsensus, a w dodatku przystosować go do realiów liberalnej demokracji naszych czasów, jest czymś niebywałym i zasługującym na podziw. Byłoby to jednakże niemożliwe bez dyscypliny i wytrwałości zmarłej królowej, która swą klasą i wdziękiem zdołała podtrzymać powszechny szacunek nie tylko do swej osoby, lecz do całej instytucji monarchii. Pomimo wielu żenujących czasem perypetii dworu akurat jej osoba cieszyła się estymą i sympatią wszystkich niemal obywateli, a także setek milionów ludzi na całym świecie.
Młode pokolenia Wielkiej Brytanii i krajów będących niegdyś brytyjskimi koloniami nie do końca już rozumieją chwałę i specyfikę brytyjskiego ustroju, a imperialna przeszłość wyspy nie budzi już ani sentymentu, ani podziwu. Jeszcze urok osobisty i tragiczna śmierć Diany przed 25 laty, jeszcze piękny serial „The Crown” – były w stanie podtrzymać echa dawnej naiwnej emocji ludu zapatrzonego w baśniowy świat królewskiej rodziny, ale dziś te karty są już zgrane. Nie ma miejsca dla kolejnych wielkich królów i pięknych księżniczek. Żyjący już się nasycili królewskimi urodzinami, małżeństwami, rozwodami i pogrzebami, a kolejne pokolenia nie znajdą już w swojej wyobraźni i kulturowym genotypie pozostałości po imaginarium czasów średniowiecza, aby móc dzięki nim odtworzyć w sobie ekscytację królewskim splendorem. Dla nich dwór będzie już tylko zabawą. Jedną z wielu zabaw współczesności.
Nie da się zawrócić kijem Tamizy – brytyjska monarchia skazana jest na zredukowanie do takiej roli, jaką odgrywa w innych krajach Zachodu. Będzie kosztowną pamiątką, przestawieniem, może trochę reklamówką Wielkiej Brytanii i turystyczną atrakcją. Lecz do śmierci królowej Elżbiety tak nie było. Jej królowanie było na serio. Wprawdzie za jej życia symboliczne światowe imperium Anglii, zwane Commonwealth, a więc poniekąd udające organizację międzynarodową, bardzo podupadło i z pewnością będzie się nadal rozpadać (kto wie, czy nie do tego stopnia, że Szkocja oderwie się od Anglii!), to jednak rosnący z każdym rokiem tego niekończącego się panowania autorytet „nieśmiertelnej królowej” skutecznie spowalniał proces dekadencji. Dodatkowo wsparła go jej kobiecość, dziś tak bezprecedensowo w życiu publicznym ważna i doceniania. Może się mylę, lecz nie mogę sobie wyobrazić, aby mało charyzmatyczny, nieco arogancki i niespecjalnie lubiany książę Karol, a obecnie król Karol III, miał ogniskować w sobie dumę Brytyjczyków ze swojego państwa, a tym bardziej dumę innych anglojęzycznych narodów z powodu bycia częścią imperialnej historii Anglii. Ani on, ani jego dzieci nie mają już w sobie tego dostojeństwa, które czyni monarchię brytyjską tak unikalnym i atrakcyjnym anachronizmem.
Wielka Brytania nieprędko przestanie być monarchią, lecz w duszy stanie się pewnie republiką, zanim skończy się panowanie nowego króla. Wszyscy będą tęsknić za Elżbietą, nie pozwalając na to, aby ktoś śmiał jej dorównać. A skoro monarchia „to już nie będzie to”, sentyment do zmarłej wielkiej królowej paradoksalnie przyspieszy zmierzch dostojnej instytucji.
Królowa Elżbieta była wspaniałą osobą, lecz ściśle trzymając się praw królestwa, być może nazbyt była powściągliwa w wyrażaniu swoich przekonań i życzeń. Jej kraj znalazł się obecnie w wyjątkowo trudnym położeniu. A przecież mogła jednym aluzyjnym słowem przeważyć szalę zwycięstwa w referendum brexitowym, dzięki czemu Wielka Brytania w trudnych czasach nadal byłaby członkiem Unii Europejskiej. Królewska niemota wbrew pozorom nie jest wcale tarczą chroniącą demokrację. Król demokratycznej monarchii nie przestaje być obywatelem posiadającym prawa obywatelskie. Tymczasem członkom dworu wciąż wydaje się, że panujący obywatelem tak naprawdę nie jest i praw obywatelskich nie posiada (bo posiada przywileje królewskie).
Gdyby przemyślano tę sprawę i pozwolono, aby król czy królowa mogła być wolną osobą i politykiem, przynajmniej w tak elementarnym zakresie jak wyrażanie opinii w sytuacjach nadzwyczajnych, to kto wie, czy instytucja monarchii brytyjskiej nie zyskałaby na realnym znaczeniu i dostojeństwie. Wygrała jednak inna koncepcja – mianowicie że król nie może być „partyjny”, gdyż zagraża to wolności parlamentu i nie przystoi jego majestatowi. Koncepcja to bardzo niedzisiejsza i niepasująca do współczesnych realiów. Teraz już jednak jest za późno. Umarła królowa Elżbieta II i wraz z nią nad Wielką Brytanią i całym światem zapadł zmierzch monarchii.