Jan Paweł II – narodowa tragedia

22 października – liturgiczne wspomnienie św. Jana Pawła II – to data inauguracji jego pontyfikatu. Minęły już 44 lata od tego brzemiennego w fatalne dla Polski skutki wydarzenia, a te dwie czwórki to prawie jak „okrągła rocznica”. Z tej okazji polski internet katolicki zapełnił się tekstami, które usiłują nawet nie tyle wybielać tę nieskalaną postać w bieli, ile rozpocząć nową ofensywę jej kultu. A można by po prostu milczeć – choćby z szacunku dla ofiar tego strasznego zła, którego tak wiele dzieci, zakonnic i innych osób doświadczyło ze strony księży i biskupów w czasach, gdy rządził nimi wszystkimi Karol Wojtyła. Po prostu milczeć.

Wtedy i ja bym milczał – z szacunku dla wiary i uczuć innych ludzi. Rozumiem, czym jest miłość i że serce rozumu nie słucha. Ale nie. Znów się prowokuje, wznawiając ten amoralny, nic sobie z niczego nierobiący kult. Tak jak gdyby nic się nie stało i jakby groteskowy pod względem swych form i rozmiarów, a poza wszystkim bałwochwalczy i sprzeczny z religią kult jednostki nie był moralnie odrażający, zawstydzający i w gruncie rzeczy poniżający dla samego Wojtyły. A przede wszystkim jakby było jeszcze jakieś pole do dyskusji, czy aby odpowiedzialność Wojtyły za potworne zło, przeżerające na wylot Watykan i cały Kościół, była tylko „polityczna”, czy może jednak również całkiem osobista.

Doprawdy trudno sobie wyobrazić coś bardziej żenującego od dyskursu spod znaku „dobrego cara i złych bojarów” i chyba trzeba stracić resztki szacunku dla inteligencji Wojtyły, insynuując, że nie wiedział o potwornościach dziejących się mu pod samym nosem. A zresztą czy gdyby nie wiedział, to czy przez to jego wina byłaby mniejsza? Bo chyba nikt nie będzie próbował bronić tezy, że posiadanie takiej wiedzy (dostępnej chociażby z poważnej prasy już za czasów jego pontyfikatu) nie było wcale jego obowiązkiem.

No więc skoro jesteśmy prowokowani przez wzgardzicieli ofiar Kościoła próbami powracania do bezprzykładnego i głęboko gorszącego publicznego kultu jednostki, tej jednostki, to trzeba na to odpowiedzieć. Nie można bowiem pozostawiać bez odpowiedzi urągania ofiarom, łgarstwa i brutalnego amoralizmu, jakim jest kult osoby, która w najlepszym wypadku stoi na moralnej pozycji kogoś, kto musi tłumaczyć się bardziej czy mniej wiarygodnie z udzielania najdalej idącego wsparcia bezczelnym zbrodniarzom i zwyrodnialcom, o których łajdactwach i przestępstwach nawet ptaszkom nie chciało się już ćwierkać.

Ale nie chciałbym sprawiać wrażenia, że całe zło zwarte na zawsze z postacią Wojtyły jakoś szczególnie wiąże się z ostentacyjną przyjaźnią okazywaną przez niego Marcialowi Macielowi Degollado. Boję się nawet wymieniać nazwiska purpuratów, którym udowodniono ukrywanie pedofilii, a których w związku z tym osobistą opieką otoczył Wojtyła. Boję się, bo mogę kogoś pominąć, o czym, co wiadomo, nie wiedzieć. Bernard Law, Hermann Groer… Ile tego było?

To zupełnie przerażające, że środowiska katolickie są tak głęboko zdeprawowane i zakłamane, że nawet jawne i bardzo aktywne osłanianie pedofilów i ich wspólników przez Wojtyłę nie skłania ich przynajmniej do przymknięcia się. Ba, gotowi są łgać w żywe oczy, że to nieprawda i że Kościół tamtych lat nie był żadną organizacją przestępczą, lecz szlachetną instytucją religijną, w której „dochodziło do licznych nieprawidłowości”. Tak jak gdyby nie było setek ujawnionych dokumentów na temat tej jaskini węży, którą była kuria rzymska za czasów Wojtyły; jak gdyby nie było tych wszystkich śledztw dziennikarskich i niezliczonych wylewnych opowieści biskupów i kardynałów, tak chętnie i z perwersyjną dokładnością odmalowujących przed oczami zdumionych dziennikarzy „Stolicę Apostolską” jako bagno wszelkiej moralnej zgnilizny, na czele z perwersją seksualną i niepohamowanym złodziejstwem.

Coś nie tak? Katolicy już nie wierzą w słowa biskupów? A może ktoś ma wątpliwości co do adekwatności użytych przeze mnie epitetów? Mam służyć przykładami? Podsunąć parę książek do przeczytania, skoro nie umiecie ich sami znaleźć? Proszę nie walić histerycznie w ten stół, bo tysiące odezwie się nożyc. Proszę sobie po prostu włączyć internet i poczytać. To długa, bardzo długa i bardzo barwna historia.

Tak, Jan Paweł II był szefem zwyrodniałej instytucji, koroną systemu, który współdziałał z mafią i sam zorganizowany był jak mafia. Systemu, w którym pranie brudnych pieniędzy, wyłudzenia i pedofilia podlegały zorganizowanej i szczelnej ochronie. Tak było i wcześniej, tak jest i dziś. Historia Kościoła to groteskowa opowieść o niekończących się zbrodniach, przemocy i totalitaryzmie, inkrustowana kilkoma żałosnymi „ale” („ale” katedry, „ale” uniwersytety), lecz nie można zapominać, że bywały czasy lepsze i gorsze.

Czasy panowania Wojtyły były na tle powojennych dziejów tej przerażającej instytucji wyjątkowo złe. Złodziejstwo, niewolnictwo seksualne zakonnic i pedofilia szerzyły się bezkarnie – od Rzymu po najdalsze zakątki świata. Za potworności tego rodzaju systemów przemocy odpowiada zawsze bardzo wielu ludzi, lecz z natury rzeczy największą odpowiedzialność ponosi przywódca, zwłaszcza gdy pełni funkcję monarchy absolutnego. Lękam się o tym pisać, bo osoba niezorientowana mogłaby pomyśleć, że opisałem całe zło. A to przecież niemożliwe w krótkim artykule i absolutnie nie jest to moją tu ambicją. Niechaj więc osoby niezorientowane zważą choć na taki szczegółowy, a dający do myślenia fakt, że Wojtyła osobiście podpisał kanon redukujący pedofilię do rangi drobnego przestępstwa, nieporównanie mniej drastycznego niż kradzież pieniędzy z tacy. Nie to jest zresztą najgorsze. Gorsze jest to, że katolicy tego w swej masie nie wiedzą. A najgorsze – że ich to nie obchodzi i ich sumień nie porusza.

Dzieje Kościoła w Polsce to dzieje symbiozy z pasożytem, który od samego zarania państwa wypijał z niego krew. Bez zgody Kościoła i bez gigantycznych i ciągle rosnących nadań i przywilejów, bez pozwolenia na niszczenie i trzebienie miejscowych wyznań i kultury, Polska by nie mogła istnieć. Kościół, rękami cesarza, starłby ją z powierzchni ziemi. Katolicki szantaż to czynnik sprawczy polskiej państwowości – bez uległości wobec tego szantażu, bez zgody i korzyści Kościoła Polski by nie było. Długa i smutna jest historia tego pasożytowania, które tak głęboko wniknęło w trzewia państwa i społeczeństwa, że w ogóle już trudno te dwie rzeczy pomyśleć z osobna, bo tak straszliwym węzłem się splotły: państwo polskie i Kościół katolicki.

Aż przyszła II wojna światowa. Kościół, czyli Stolica Apostolska i papież, wszedł w koalicję z Hitlerem, będącą logicznym następstwem współtworzenia krwawych reżimów faszystowskich we Włoszech, w Hiszpanii i innych krajach. W ramach współpracy z Kościołem Hitler powierza mu zarządzanie jednym ze swych dominiów – Słowacji. Nazistowski i katolicki reżim, kierowany przez księdza Józefa Tiso, o piątej rano 1 września 1939 r. wkracza siłą 50 tys. żołnierzy do Polski. Tenże zbrodniczy dyktator w sutannie w następnych latach – za wiedzą i aprobatą Watykanu – wsadzi do wagonów i wyśle do komór gazowych ponad 60 tys. słowackich Żydów. Katolik tego nie wie i wiedzieć nie chce – wie i chce wiedzieć o kilku tysiącach Żydów uratowanych przez księży i zakonnice. Nie wie też i nie chce wiedzieć, że niemieccy biskupi błogosławili katolickich żołnierzy Wermachtu idących na Polskę (tak jak polscy biskupi – w ramach kościelnej nienawiści do relatywizmu i dwulicowości) błogosławili żołnierzy polskich. Gdy zaś zaczęła się okupacja, papież podeptał i tak upodlający Polskę konkordat i wbrew jego literze odwołał polskich biskupów, mianując na to miejsce niemieckich.

Można wiele dobrego powiedzieć o działalności Kościoła w Polsce przez te tysiąc lat. Jakże by inaczej! Nie ma w życiu „samego zła”. Jednak nie można zaprzeczyć temu, że najczęściej Kościół i Rzym były Polsce wrogiem. A już na pewno, gdy młodym człowiekiem był Karol Wojtyła. Owszem, młody ksiądz mógł nie wiedzieć o wielu potwornościach, lecz na pewno wiedział, kim był ks. Tiso i co zrobił z polskimi diecezjami Pius XII. Wiedział, że Rzym, tak jak w czasach krzyżaków, był po stronie Niemiec. A jednak zdecydował się zostać księdzem i robić karierę w tej wrogiej własnej ojczyźnie instytucji. A kariera ta potoczyła się w taki sposób, że został tej instytucji przełożonym. Został monarchą absolutnym obcego, wrogiego własnej ojczyźnie państwa! Czy można sobie coś podobnego wyobrazić? Czy można bardziej zdradzić swój kraj, niż zostać przywódcą innego, wrogiego kraju, który jeszcze kilka dekad wcześniej dopuszczał się tak potwornych zbrodni?! Przecież jeszcze po wojnie Watykan ewakuował i zapewnił bezpieczeństwo najgorszych nazistowskich katów polskiego społeczeństwa (Franz Stangl)! A tymczasem Wojtyła – obywatel polski – przyjmuje stanowisko papieża!

Nie dość na tym. Będąc papieżem, użył swojego stanowiska do stworzenia w Polsce kultu własnej osoby, wyrażającego się ostatecznie w groteskowej liczbie upamiętnień (1200 szkół! setki ulic i placów!), oraz do postępującego uzależnienia własnej ojczyzny od swej osobistej władzy i władzy Kościoła. Od razu zaczął szerzyć w Polsce haniebną zbitkę równoważącą wolność z dominacją Kościoła, budząc ludzi do „wolności”, która żadną miarą nie oznaczała demokratycznego państwa prawa i suwerennej republiki, lecz wyłącznie zdominowaną przez Kościół republikę wyznaniową, zhołdowaną Rzymowi i sobie osobiście. I taka właśnie republika powstała!

Ogłupiony przez klerykalną propagandę i zaczadzony pychą pobudzoną przez cud „polskiego papieża” lud uwierzył w Wojtyłę jako „apostoła wolności”. Bezmyślnie powtarzał i powtarza ledwie trzy jego słowa: „Nie lękajcie się!”, ani przez chwilę nie myśląc o tym, co tam było dalej i czego ta ewangeliczna parafraza dotyczyła. A dotyczyła odwagi w tworzeniu państwa wyznaniowego, które „otwiera drzwi Chrystusowi w życiu społecznym i politycznym”. Zaczadzenie Wojtyłą było tak wielkie, że nawet rozumni i szlachetni politycy przyłączyli się do tego zdradzieckiego dzieła tworzenia polskiej klerokracji. O tym, jakim nieszczęściem stało się rzucenie Polski na kolana przed Watykanem i samym Wojtyłą, długo by opowiadać. Skupiam się jedynie na osobie papieża.

I pytam: co musi się dziać w głowie człowieka, który pozwala, by demokratycznie wybrani przywódcy jego kraju, państwa, którego jest obywatelem i w którym jako wielki patriota nie płaci należnych podatków (bo kto mu co zrobi? a może nic nie zarabia?), jeden za drugim ścielili się do jego nóg i całowali go po rękach? Jak dalece trzeba być zdeprawowanym, aby dopuścić do tego, aby własne państwo tak się żałośnie samoponiżało i korzyło? Gdzie wstyd? Gdzie szacunek dla Polski, nie mówiąc już o szacunku do konstytucji, która nakazuje politykom religijną neutralność?

Jakby nie dość było tego wstydu i hańby, Wojtyła i jego ludzie wymuszają na Polsce podpisanie haniebnego traktatu, będącego aktem osobistego hołdu dla jego osoby (przeczytajcie preambułę tzw. konkordatu!) i ustanawiającego status Kościoła w Polsce jako pasożytniczego państwa w państwie. Każdy poseł, który podniósł rękę za tym sponiewieraniem własnej ojczyzny, podobnie jak za ustawami ustanawiającymi bezkarny rabunek polskiej ziemi (oszukańcza Komisja Majątkowa, prawo oddawania ziemi i budynków Kościołowi za 1 proc. ich wartości itp.) musi wiedzieć, że jest zdrajcą ojczyzny i udziałowcem wrogiego przeciwko niej i przeciwko jej najbardziej elementarnym interesom spisku, kierowanego z obcej stolicy. A przywódcą tego spisku najbardziej odpowiedzialnym za trwające do dziś upokarzanie i ograbianie Polski był polski obywatel Karol Wojtyła. Jeśli wciąż płyną do kas Kościoła miliardy, a do jego rozległych latyfundiów przyłączane są kolejne tysiące hektarów ziemi, winnych jest temu bardzo wielu małych zdrajców, lecz głową tego procederu w latach 1978-2005 był Karol Wojtyła. Czy znacie kogoś, kto byłby w podobny sposób odpowiedzialny za utratę przez Polskę tak wielkich kwot i majątków?

Oto był człowiek, który nie płacił w swoim kraju podatków i dawał przywódcom swojego kraju ręce do całowania. Pozwalał, aby przywódcy jego ojczyzny przed nim klękali! Jak imperator z bożej łaski, jak car! A tymczasem lud całej tej ohydy nie widział i nie pojmował, pławiąc się w samozachwycie i zbiorowym narcyzmie, bo obrał sobie Wojtyłę za ucieleśnienie i symbol własnej chwały. Korząc się przed nim, oddawał i wciąż w jakiejś swojej części oddaje hołd samemu sobie w pozycji, jaka jest mu najlepiej znana – w pozycji klękającego przed swym panem chłopa. Samoponiżenie i samowywyższenie stają się tu jednością. A światły Karol Wojtyła, posiadacz doktoratu i habilitacji, znający kilka języków pisarz i poeta, na to zgorszenie pozwala.

Czy to jest pycha? To nie jest pycha – to jest coś więcej, na co nie ma nazwy. To jakaś pychy wyuzdana, zapierająca dech w piersi forma pochodna – poza wszelkimi pojęciami moralnymi, poza zasięgiem wszelkiej moralnej krytyki. Dawać premierom i prezydentom swego państwa rękę do całowania?! Rzucać kamienie węgielne pod własne pomniki?! To są rzeczy, których zwykły człowiek swym rozumem ogarnąć nie potrafi.

Żyję już trochę na tym świecie, sporo czytam i rozmawiam z różnymi ludźmi, sporo jeżdżę, ale nigdy nie zdarzyło mi się słyszeć, aby ktoś (chyba że w sytuacji dyplomatycznej) mówił dobrze o Kościele katolickim, a w szczególności o Wojtyle. Najwyraźniej katolicy muszą się zadowolić bezbrzeżną i niczym niezmąconą miłością własną oraz niezachwianym poczuciem moralnej wyższości nad wszystkimi innymi ludźmi wszech kultur i wszech epok. Nikt ich nie chwali i nie lubi, więc tym bardziej chwalą się sami. Chwalą i zaciskają oczy na całe zło swego Kościoła. Zwrot „zbrodnie Kościoła” nie przechodzi im nawet przez gardło. Tak jakby chodziło o jakiś zagubiony w mrokach dziejów i rozproszony po świecie „marny milion” ofiar. Jedno tylko umieją powiedzieć: a inni też mordowali! Jakże nisko trzeba upaść, aby chwytać się takiego tłumaczenia!

Gdzie rodzi się ten bezmiar pogardy dla człowieka, który pozwala wywyższać się ponad wszystkich innych w sposób absolutny, bo pod względem tego, co najbardziej stanowiące o człowieczeństwie, a więc pod względem miłości i moralności? Czy jest coś bardziej przewrotnego i nienawistnego w całym dziejowym arsenale ideologicznego zła, niż powiedzieć ludziom, że się kocha bardziej niż wszyscy inni i że tylko ten, kto się do tej wielkiej i świętej wspólnoty przyłączy, zazna szczęścia wiecznego w niebie? I mówiąc te słowa, trzymać za plecami nóż najbardziej przerażającej z doktryn, jakie wiedział świat: kto odrzuci naszą i naszego Boga miłość, ten zapłaci torturą wieczną i nieprzemijającą – w piekle!

Ta potworna doktryna przeraża samych katolików do tego stopnia, że nawet ich kapłani potrafią przeciwko niej bluźnić i się od niej odżegnywać, tak jakby była tu jakaś doktrynalna niejasność. Nie ma: kto odrzuci Słowo Boże i Miłość Bożą, ten smażyć się będzie w piekle. A kto widzi w niebie muzułmanina i buddystę, nieochrzczonych i nienawróconych, ten żadnym katolikiem nie jest.

Może właśnie w tym strasznym szantażu sadystycznego przekleństwa: „kto nie z naszą i naszego Pana miłością, ten niechaj umiera w mękach po wieki wieków, lecz niechaj nigdy nie umrze!”, należy szukać powodów owego okrucieństwa i nieczułości na najgorsze nawet zło? Przecież wyznawcom kultu Jana Pawła II w zasadzie jest wszystko jedno, ilu Żydów wsadził do wagonów Tiso, ile zamęczonych przez zakonnice dzieci wykopano z masowych grobów w Irlandii czy Kanadzie, podobnie jak to, czy księży pedofilów jest potworne 2 proc., jak utrzymuje papież, czy jednak 4-5 proc., jak wskazują kolejne badania licznych rządowych komisji z całego świata?

Jest faktem, że te rzeczy ich w zasadzie nie obchodzą i nie mają wpływu na uwielbienie dla papieża, które jest przecież w swej naturze samouwielbieniem. Żadna kolejna straszna wiadomość – nawet jeśli dotrze do wyznawców – nie zrobi na nich wrażenia. Nie widzą związku pomiędzy zbrodniami Kościoła a tysiącami pomników papieża. Nie widzą w tym żadnej niestosowności, nie przeżywają żadnego zawstydzenia. Ba, gotowi są całą dostępną wiedzę o zbrodniach Kościoła ignorować, a nawet rzucać się do gardeł i szykanować tych, którzy śmią te zbrodnie Kościołowi i jego władcom wypominać. Nie przychodzi im do głowy, że to może jakoś nie przystoi być członkiem takiego akurat Kościoła. Że może to się jednak i Bogu nie podoba.

To niewyobrażalne dla zwykłego zjadacza chleba, ale jednak się dzieje. Wyznawcy gotowi są zanegować wszystko, wszystko wyprzeć, a nawet więcej – gotowi są uznać doktrynę, że zbrodnie Kościoła nie umniejszają jego świętości! Dopóki nie zrozumiemy tej okrutnej mentalności, doprowadzającej do ostatecznej skrajności plemienną pychę i magię, dla której „my” przeistacza się zawsze w „dobro”, przez co zawsze „dobro” i „my” znaczą to samo, choćby i zanurzone w jeziorze krwi, nie zrozumiemy również, jak to było możliwe, że przez tysiąc lat Europa żyła w uścisku potwornego totalitaryzmu, który wzmożony jeszcze przez nowe wynalazki techniczne podniósł się w XX wieku na nowy, nieznany wcześniej poziom w wykonaniu odżegnujących się lub nieodżegnujących się od chrześcijaństwa reżimów. Co mieli w głowach papieże i biskupi trzymający ludzi przez setki lat w gettach? Jak godzili masowe i krwawe prześladowania „niewiernych” i „heretyków” z „miłosierdziem” i „służeniem człowiekowi”? Cóż, widać, że jesteśmy zdolni unieść każde załganie i każdą niekonsekwencję, jeśli tylko sprzyja ona ziszczeniu naszych najbardziej sadystycznych pragnień.

Strzeżmy się tych, którzy idą do nas ze słowami miłości i podtykają nam pod nos wizerunki swoich bóstw, gdyż z wielkiej miłości gotowi są oni rozerwać nam wnętrzności i spalić nas żywcem, jeśli będziemy mieli czelność się nie nawrócić, odrzucić „dobrą nowinę”. Najgorsza jest nienawiść przebrana za miłość, poglądy podające się za „słowo Boże” i „prawo naturalne”, któremu podporządkować się muszą wszyscy, jeśli im życie miłe oraz miłosierdzie okupione koniecznością zdradzenia swoich rodzin i społeczności, w postaci „nawrócenia” na jedyną prawdziwą wiarę łaskawych dobroczyńców.

Jakąż grozę budzi to w ludziach wierzących, dla których oddawanie czci boskiej człowiekowi stanowi wyzywające bluźnierstwo, gdy zmusza się ich do wyznawania w człowieku Boga i zjadania jego ludzko-boskiego ciała? Iluż wierzących przez te minione dwa tysiące lat musiało zostać chrześcijanami, by przeżyć? Trudno sobie wyobrazić ogrom bólu i niewypowiedzianych cierpień związanych z krwawym i mordującym sumienia procesem zwanym chrystianizacją. Jak się czuli przodkowie Polaków, gdy musieli porzucić swoje własne bóstwa i oddawać cześć głodnemu czci azjatyckiemu bóstwu i jego hipostazom?

Trudno to sobie nawet wyobrazić, tak jak trudno sobie wyobrazić, jak wyglądałby dziś świat, gdyby nie tysiącletni regres, spowodowany przemocą zapiekłych fanatyków, niszczących świątynie, uczelnie, sztukę i cywilizację materialną, w imię swoich absurdalnych rojeń o rychłym końcu świata i nadejściu Mesjasza, który jedynie swoich zabierze do Królestwa, pozostałych zaś ukarze straszliwie i niemiłosiernie za nienawrócenie i zatwardziałość. I ta mentalność pychy i okrucieństwa, przebranych za miłość, wciąż pokutuje w trzewiach współczesnych społeczeństw. Jednym z jej przejawów jest ów bezwstydny kult człowieka w sposób oczywisty ponoszącego odpowiedzialność za wielkie zło i wręcz dosłownie rzucającego na kolana swoją ojczyznę przed własnym „majestatem”.

Przyjdzie jeszcze czas, że będziemy się strasznie tego wstydzić i nie dowierzać, jak to wszystko było możliwe. A potem już przestaniemy się wstydzić, bo w ogóle przestanie nas to wszystko obchodzić, tak jak nie obchodzi nas średniowiecze z całym jego szaleństwem okrucieństwa i ciemnoty. Jednakże dziś jeszcze musimy cierpieć upokorzenie i znosić obok nas kult, jakiego nie znał w naszym kraju ani Piłsudski, ani Stalin, ani Bierut. Coś bez precedensu, coś niepojętego. Ale przypomnę wam jedną rzecz, panowie biskupi, a właściwie panowie biskupów sekretarze, bo to wy, a nie oni, czytacie w zaciszach pysznych pałaców moje słowa.

Upadek totalnej i absolutnej potęgi Kościoła rzymskiego, znany jako reformacja, zaczął się od stawiania pomników papieżom. Zgorszenie tym bałwochwalstwem i prowokacją jak dreszcz wstrząsnęło sumieniami Europejczyków. I nic już nie było jak dawniej. I teraz też nic już nie będzie jak dawniej. I Polska też będzie kiedyś wolna i żadni papieże ani biskupi więcej już nie będą jej dyktować praw ani łupić jej dóbr. Rządziliście się tutaj przez tysiąc lat. I wystarczy. Ludzie sumienia i wolności przestali się was bać. A lud ma lepsze rzeczy do roboty, niż składać wam hołdy i oddawać wam swoją krwawicę.

Niech wam święta Eufraksja pokaże, którędy droga!

Zdjęcie z Wiki – wolny dostęp