Czy Rosji można pozwolić na udział w olimpiadzie?
Za półtora roku w Paryżu odbędzie się XXXIII olimpiada. Do tego czasu wiele się może jeszcze wydarzyć w związku z wojną w Ukrainie, łącznie z ustanowieniem pokoju. Jednakże już wkrótce trzeba będzie podjąć decyzję, czy sportowcy z Rosji i Białorusi będą mieli prawo w niej uczestniczyć, a jeśli tak, to czy na prawach reprezentantów swoich państw. Rzadko się zdarza, aby na tak wielką, międzynarodową skalę toczyła się dyskusja o charakterze ściśle etycznym, nawet jeśli jej kontekst jest polityczny. Mamy bowiem do czynienia z dylematem, i to dylematem związanym z konfliktem racji moralnych: dopuścić Rosję z Białorusią czy nie dopuścić?
Pośrednie, salomonowe rozwiązanie, które proponuje MKOl, aby sportowcy wystąpili jako reprezentanci narodowych komitetów olimpijskich, prawie na pewno nie przejdzie, bo wiadomo, że sport kontrolowany jest przez państwo, a sportowcy dopuszczani do udziału w olimpiadach są politycznie „pewni”. Jeśli znaleźliby się w Paryżu w dowolnym charakterze Rosjanie i Białorusini, to z pewnością tacy, którzy popierają Putina i jego wojnę – ewentualni dysydenci pewnie mogliby być dopuszczeni jako „bezpaństwowcy”, ale to nie ich przecież dotyczy spór. Chodzi o regularnych sportowców, sponsorowanych przez państwo, a nierzadko przez wojsko i służby. Mieliby oddawać się szlachetnej rywalizacji z reprezentacją Ukrainy? Jak mają się czuć ukraińscy sportowcy, których kolegów popierane przez rosyjskich sportowców wojsko Putina po prostu zabija?
Zapowiedź ok. 35 krajów, że mogą nawet zbojkotować olimpiadę, jeśli zostaną do niej dopuszczeni Rosjanie, jest całkiem zrozumiała, i zrozumiała tym bardziej, że dla władz ukraińskich ta sprawa ma znaczenie moralne i emocjonalne wagi najwyższej. Robią co tylko w ich mocy, aby zapobiec udziałowi wrogiej drużyny i można uznać za pewnik, że jeśli na olimpiadzie będzie reprezentacja Rosji, to nie będzie reprezentacji Ukrainy. A trudno sobie wyobrazić udane igrzyska z „wielkim nieobecnym”. Byłyby zhańbione i zdegradowane. Nikt tego nie chce.
W pewnym sensie Ukraina stawia więc wszystkich pod ścianą. To w jej mocy jest przesądzić o moralnej klęsce MKOl i igrzysk. Dlatego jej zabiegi o wykluczenie Rosji siłą rzeczy mają charakter moralnego szantażu. Nie znaczy to jeszcze wcale, że Ukraińcy nie mają racji. Choć to raczej nietypowe, to jednak moralny szantaż może być stosowany w słusznej sprawie, a nawet jeśli uważa się go za środek amoralny, to bynajmniej nie znaczy to, że wolno ukarać tego, kto się do niego ucieka, pozbawieniem go praw, które słusznie mu się należą. A Ukraińcom z całą pewnością należy się to, aby nie byli zmuszeni rywalizować z Rosjanami na olimpiadzie. Byłoby to dla nich tym bardziej upokarzające, że generalnie Rosja jest w sporcie silniejsza i najczęściej Ukraińcy by z Rosjanami tę rywalizację przegrywali.
Są jednakże i racje przemawiające za tym, żeby Rosji z Białorusią nie wykluczać. Jedną z nich podnoszą władze MKOl, które twierdzą, że sportowcy nie są winni temu, co wyczyniają władze ich krajów. Nie są może winni, lecz występując pod flagą zbrodniczego państwa, robią mu reklamę i z nim kolaborują. Zresztą samo wystawienie rosyjskiego sportowca w igrzyskach dowodzi już, że jest kolaborantem reżimu. Argument jest więc nietrafny.
Trudniejsza jest sprawa z drugim argumentem, który powiada, że Rosja nie jest jedynym zbrodniczym reżimem, więc konsekwentnie należałoby zabronić udziału jeszcze kilku reprezentacjom narodowym. I to nie byle jakim, bo przecież zbrodni na swoich obywatelach dopuszczają się nawet totalitarne Chiny. A co z Iranem, który morduje kobiety?
Tu docieramy do sedna sprawy. Ruch olimpijski nie jest wyłącznie apolityczną rywalizacją sportowców w imię uniwersalnych wartości sportu i cielesno-duchowej tężyzny. Jest, i zawsze był, formą rywalizacji narodów, mającą łagodzić ich konflikty i przenosić je na bezpieczniejszy plan. W konsekwencji takie „usportowienie” konfliktu mogłoby nawet służyć pokojowi przez rozładowanie napięcia i zapobieżenie wojnie. Trzeba przyznać, że idea sportu jako wojny zastępczej jest piękna, lecz chyba utopijna. Chyba nie udało się nigdy zapobiec nieszczęściu dzięki olimpiadzie. Wielu reżimom udało się za to odnieść korzyść wizerunkową z organizacji igrzysk.
Koronnym przykładem są Niemcy. Wrocławski stadion do dziś nosi nazwę olimpijskiego, choć chyba wszyscy żałujemy, iż w roku 1936 pozwolono Hitlerowi zorganizować zawody, które były okazją do promocji nazizmu i umocniły tego dyktatora. Gdyby wówczas powiedziano Niemcom „nie”, wiele rzeczy mogłoby później wyglądać inaczej. Nad bojkotem zastanawiali się Amerykanie, lecz w końcu sobie darowali. Niemcy już dwa razy nie brały działu w olimpiadzie – za karę z powodu rozpętania Wielkiej Wojny. Uznano więc, że wystarczy tego karania. Po II wojnie światowej, w roku 1948, Niemcom nie pozwolono na udział w igrzyskach, za to w kolejnych dwóch imprezach występowały jako „Niemcy”, choć faktycznie były podzielone.
Argument konsekwencji jest ważny, lecz nierozstrzygający. To, że nie stosujemy tych samych zasad wobec wszystkich – na przykład wobec wszystkich winowajców – może co najwyżej oznaczać, że jesteśmy tchórzami albo hipokrytami. Bynajmniej jednakże nie wynika stąd taka konsekwencja (bo o wynikaniu logicznym w etyce trudno mówić), że któremuś z winowajców należy się odstąpienie od ukarania go. Nakaz równego traktowania winnych nie oznacza, że niesprawiedliwe poniechanie ukarania jednego winnego czyni niesprawiedliwym ukaranie drugiego. Z tego, że nie będziemy zabraniać Syrii czy Iranowi udziału w olimpiadzie w Paryżu, nie „wynika”, że nie powinniśmy zabronić udziału Rosji i Białorusi.
Tak naprawdę z udziału w igrzyskach olimpijskich powinno zostać wykluczonych wiele krajów. Wtedy jednakże igrzyska po prostu by upadły. MKOl boi się precedensu, który mógłby pchnąć cały ruch olimpijski na równię pochyłą. Ale może warto poświęcić olimpiady dla rewolucji moralnej w relacjach międzynarodowych? Cóż, nawet jeśli warto, to z pewnością nie uczyni tego dobrowolnie MKOl. Ale to nie MKOl rządzi światem.
Wojna w Ukrainie jest wyjątkowa pod wieloma względami. Jednym z nich jest powszechne potępienie, z jakim się spotyka. Świat niemalże nie jest w tej sprawie podzielony, a większość społeczeństw czuje empatię wobec Ukraińców. Być może właśnie teraz zmienia się stosunek narodów do wojny jako takiej, bo zapewne jeszcze 20 lat temu mało kogo interesowałby konflikt zbrojny o tereny, których nazwy mało komu coś mówią. Dziś cały świat wie, że jest Ukraina i jest Donbas. Putin bodajże trafił akurat na taki moment, gdy idea pacyfistyczna i moralny gniew na dyktatorów stały się składnikami globalnej świadomości.
To jeden z pozytywnych aspektów globalizacji. I dlatego sądzę, że przyszedł już czas na to, abyśmy przestali traktować wojnę jako coś nie wyłącznie złego, a w konsekwencji wyrzekli się protekcjonalizmu zawartego w wyobrażeniu, że napastnik i ofiara mogą sobie na marginesie swej wojny „powalczyć” na arenie sportowej. Wojna w Ukrainie to nie zabawa, za to polityczne zwycięstwo Rosji, jakim byłoby przeforsowanie udziału jej ekipy sportowej w olimpiadzie w Paryżu, dla Ukrainy byłoby policzkiem, jeśli nie wręcz swego rodzaju zdradą. Jeśli z całą powagą chcemy powiedzieć Rosji „nie”, to nie możemy puszczać do niej olimpijskiego „oczka”.