Adam Michnik i inni obrońcy Kościoła. To szaleństwo!

To jest tekst dla wszystkich, lecz przede wszystkim rodzaj listu otwartego i apelu do dziennikarzy i publicystów stawiających się w roli obrońców Kościoła katolickiego i uprawiających retorykę „oddzielania ziarna od plew”, „piękna idei chrześcijańskiej” i „domniemania niewinności”. Takich autorów jest wielu. Adresuję ten tekst do czworga, których prace i wypowiedzi śledzę.

Pobudką do jego napisania była lektura wywiadu Dominiki Wielowieyskiej, jakiego na łamach „Wolnej Soboty” udzielił jej Adam Michnik. Obrona postaci Karola Wojtyły będąca przedmiotem tego wywiadu – po tym wszystkim, co z całą pewnością wiemy już o nim i o Watykanie jego czasów – jest dla mnie czymś wstrząsającym. Psychologia nazywa to tunelowaniem rzeczywistości. Na co dzień mówimy „iść w zaparte”. Jak zwał, tak zwał. Ale ile można?

Jednak nie o Wojtyłę mi jedynie chodzi. Światli ludzie uparcie bronią Kościoła, który przez kilkanaście stuleci torturował narody Europy i świata potężnym aparatem swej totalitarnej struktury, a mimo to wciąż powtarza się argumenty jakby żywcem zaczerpnięte z retoryki znanej z ZSRR: tak, za Stalina były obozy i terror, ale były też fabryki i szkoły, zaś ideom komunizmu nie można odmówić moralnej szlachetności.

Tomasz Lis, Adam Michnik, Dominika Wielowieyska, Jarosław Makowski – co się z Wami dzieje? Czy Wam dysonans poznawczy całkiem zawrócił w głowie, a wasz kompas moralny kręci się jak szalony? Ja rozumiem, że macie sentymenty, katolików w rodzinie, zaprzyjaźnionych księży, wzniosłe chwile przeżyte w kościele. Ja też mam. Nawet KUL kończyłem. Ale to wszystko nie usprawiedliwia ślepej, zapartej w sobie obrony czegoś, co jest do cna złe i to złe ze swej natury. Jak można usprawiedliwiać katolicyzm, Kościół czy Karola Wojtyłę? Jak w ogóle można coś takiego czynić, i to posługując się tak zakłamaną retoryką i tanimi chwytami, których bezsilny fałsz widzi nawet dziecko? Przecież to po prostu wstyd.

Mam nadzieję, że przeczytacie „na spokojnie” moje słowa i dacie sobie chwilę, aby nawiązać jakiś moralny kontakt z własnym wnętrzem – ze swoimi sumieniami i umysłami. Czy musicie, w imię spójności swoich biografii i zażegnania emocjonalnego konfliktu, brnąć na oślep w coraz bardziej absurdalne kłamstwo i nonsens? Chcę Wam dać szansę na opanowanie tego szaleństwa. Wiem, że wiele razy o tym pisałem, ale pewnie nie czytaliście. Więc jeszcze raz napiszę, tym razem specjalnie dla Was.

Ograniczę się do prostych i oczywistych rzeczy. Nie będę wdawał się w szczegóły, które bardzo łatwo odnaleźć. Wolę być zwięzły i dotknąć większej liczby kwestii. Zaznaczam wszelako, że zbrodni i podłości, jakich dopuszczał się Kościół i katolicyzm w sferze politycznej oraz ideologicznej, jest o wiele więcej niż to, o czym tu pobieżnie – dla poruszenia Waszych sumień – wspominam. Kościół to nie lokalny reżim totalitarny, który powstaje, trwa przez kilka dekad i przemija. To waga ciężka – zło wżarte w genom wielu kultur i narodów, pasożytnicza i przemocowa struktura, której nie można tak po prostu usunąć, podobnie jak nie można „tak po prostu” usunąć tkanek nowotworu i w ten sposób wyleczyć raka. To nie znaczy jednak, że rak jako „swój” jest dobry i trzeba go karmić.

Najpierw kilka słów o tym, jak nieludzką ideologią jest katolicyzm i jak bardzo wykoślawia religię.

Każda ideologia, nawet najbardziej odrażająca, wiele mówi o miłości, wolności, solidarności, bohaterstwie, chwale, nadziei, poświęceniu, lepszej przyszłości i temu podobnych wzruszających i wzniosłych rzeczach. Pod tym względem akurat chrześcijaństwo w jego niezliczonych odmianach nie wyróżnia się niczym szczególnym (chyba że próbą monopolizacji uniwersalnych wartości, które w swej szalonej pysze ma czelność nazywać własnym imieniem – „wartości chrześcijańskie”). Lecz czy znacie jakieś inne środowisko, które w praktykowaniu pychy zaszłoby tak daleko, aby chełpić się swym rzekomym mistrzostwem w miłowaniu bliźniego? To naprawdę odrażające, gdy jakaś grupa religijna uważa się niemalże za wynalazców miłości, troski o drugiego człowieka, empatii i miłosierdzia, do tego stopnia wywyższając się ponad wszystkich innych, że przypisuje sobie specjalne i wyjątkowe, wyłącznie im dostępne cnoty, których nie posiadają „niewierni” czy „poganie”.

Oto chrzest sprowadza na wiernego łaski wynoszące go dzięki wierze, miłości i nadziei ponad wszystkich ludzi. Chrześcijanin dzięki sakramentowi chrztu staje się kimś lepszym od innych, moralnie doskonalszym. A dzięki sakramentowi kapłaństwa w ogóle zmienia się w niemalże nadludzką istotę. Tak, dokładnie tak wierzą katolicy, a każdy, kto mówiłby, że to nie tak do końca, nie jest katolikiem i za takowe heretyckie wątpliwości trafiłby w starych dobrych czasach do lochu lub na stos. A jak ocenić moralnie tego rodzaju przekonania? Bo ja nie mam nazwy na ten rodzaj i wymiar pychy ludzkiej.

Za pychą idzie nienawiść. Katolicyzm każe pochylać się z troską nad biednymi i otwierać serca przed każdym człowiekiem. Pod jednym wszakże warunkiem – że będzie to chrześcijanin albo osoba, która otrzymując od Kościoła dobro i spotykając się z miłosierdziem katolików, przyjmie dobrą nowinę. Wspólnota miłości jest wspólnotą wiernych rozciągającą się na tych, którzy rokują nadzieje, że wyrzekną się swojej dotychczasowej religii i kultury oraz „nawrócą”. Jeśliby jednak ktoś był zatwardziały i chciał pozostać przy swojej wierze, odrzucając miłość i ofiarę Pana Jezusa, tego miejsce jest w piekle (przez stulecia Kościół podżegał podległych sobie książąt do mordowania zatwardziałych „niewiernych” dla „ich dobra” – lepiej wszak nie żyć, niż urągać Bogu bluźnierczą odmową nawrócenia).

W niebie jest bowiem miejsce wyłącznie dla chrześcijan. Wyłącznie. Bez jednego wyjątku! Cała reszta do piekła! Ta segregacyjna doktryna jest tak odrażająca moralnie (ten Sąd Ostateczny – ty do nieba, ty do piekła!), że od dwóch czy trzech dekad trudno już spotkać księdza, który by ją otwarcie głosił. Ale ona się bynajmniej nie zmieniła. A czym jest piekło? Piekło to wieczne umieranie, niekończąca się tortura. Tego właśnie katolicy życzą niewiernym. A raczej nie życzą, lecz skwapliwie zgadzają się z wolą Bożą, jeśli taką ona będzie, iż łaski wiary niewiernemu nie udzieli. W imię tego nienawistnego segregacjonizmu, dzielącego ludzi na zbawionych (predestynowanych do zbawienia) i potępionych, a także chrześcijan i „pogan”, chrześcijanie, a szczególnie katolicy mordowali przez stulecia niezliczone tysiące niewinnych ludzi.

Cała historia Kościoła to dzieje przemocy i totalitaryzmu. I nawet tych nieszczęsnych przytułków i uniwersytetów, które niegodziwi ludzie chcieliby przeciwstawić morzu przelanej przez Kościół krwi jako „usprawiedliwienie” i „przeciwwagę”, było śmiesznie mało w porównaniu z aparatem ideologicznej przemocy, inwigilacji i terroru. Strach nawet wymieniać przykłady, aby przez zapomnienie bądź szczupłość miejsca nie pominąć czegoś ważnego i nie zignorować jakiejś grupy ofiar. Dlatego później wspomnę jedynie o kilku zbrodniczych postępkach Kościoła istotnych dla naszych czasów i całkowicie kompromitujących jakąkolwiek kolaborację lub pochwalanie tej organizacji.

Spróbujcie spojrzeć na katolicyzm oczami zwykłego, przeciętnego człowieka, który nie ma z nim nic wspólnego i niewiele o nim słyszał. Wyobraźcie sobie, że macie małe dziecko. Jak byście się poczuli, gdyby do waszego dziecka bawiącego się na podwórku podszedł jakiś człowiek z opowieścią, że gdzieś w świecie jest jakiś posłaniec Boga, którego trzeba słuchać i wierzyć w jego misję i nauczanie, w przeciwnym razie jako niewierny, odrzucający jedyną prawdę i wolę Bożą, na końcu czasów trafi do piekła?

Jak byście się czuli? Powiem Wam – czulibyście wstręt i oburzenie; uważalibyście, że Wasze dziecko jest nagabywane, i rzucilibyście się je bronić przed „sekciarzem”. A niby co innego robi Kościół od 1700 lat? Wmawia ludziom, że jeśli porzucą swą wiarę i się przyłączą (ochrzczą), a więc i podporządkują Kościołowi, to z wielkim prawdopodobieństwem unikną potępienia, a zyskają zbawienie. Jeśli zaś odrzucą Jezusa, spotka ich właśnie zasłużone potępienie (metodę tę przejął od chrześcijan i z powodzeniem stosuje również islam). A co to jest zbawienie? To wieczna wspólna adoracja troistego bóstwa, której towarzyszy ekstaza uwielbienia, stan wizji uszczęśliwiającej, komunia z innymi zbawionymi świętymi oraz satysfakcja wynikająca ze „spoglądania w czeluści piekła” i konstatowania, że się tego piekła uniknęło (to niemal dosłownie słowa największych świętych i doktorów Kościoła).

No po prostu piękna idea! Żyć (wiecznie) i nie umierać! I jeśli wydaje się Wam, że jakoś groteskowo wykrzywiam „naukę”, to bardzo się mylicie. Jest ona dokładnie taka, choć w tych i wielu innych żałosnych i odrażających punktach doktryny tzw. teologowie wymyślają słowa i figury retoryczne, które mają przykryć lub rozmazać jasny, a obrzydliwy sens doktrynalnego przekazu. Katolicyzm jest bardzo zróżnicowany, lecz gdy ktoś nie wierzy, że przez „ofiarę krzyża” szansa zbawienia dana jest wszystkim pod twardym warunkiem nawrócenia, ten z całą pewnością katolikiem nie jest.

Z opowieścią o arcyofierze z własnego syna (pomijam religioznawcze kwestie archaizmu symboliki ofiarniczej, ofiary z ludzi, rytuału spożywania przebóstwionego ludzkiego ciała, mitów bogobójstwa, zmartwychwstawania itp. – nie są to żadne wynalazki chrześcijaństwa, tak jak bynajmniej nie jest wynalazkiem chrześcijan symbol krzyża) wiąże się wiele amoralnych praktyk i chwytów, jakimi posługuje się Kościół katolicki (i wiele innych organizacji chrześcijańskich) dla zdobywania rządu dusz i władzy. Były tak skuteczne, że bardzo szybko ideologia katolicka stała się narzędziem imperialnego panowania, prowadząc do wykształcenia się tysiącletniego totalitarnego systemu dwuwładzy cesarsko-papieskiej, opartego na ideologicznym „praniu mózgów”, terrorze i inwigilacji, a także izolowaniu i prześladowaniu wszelkich grup mniejszościowych – praktykach tak wiernie i twórczo naśladowanych i rozwijanych przez tyranów XX wieku.

Najpierw mamy więc manipulację polegającą na domaganiu się przez Kościół ziemi, pracy niewolniczej, a przede wszystkim bezwzględnego posłuszeństwa w zamian za „nagrodę w niebie”. Również cierpienia i ucisk, jakie kler przez stulecia wywierał na „wierne” ludy, utrzymywane w zabobonnej ciemnocie i trwodze, miały być „wynagrodzone” pośmiertnie. Spokojna głowa! Nikt z zaświatów nie wróci i nie powie, czy to prawda. Następnie mamy technikę manipulacyjną polegającą na wmawianiu ludziom, że są niepoprawnymi grzesznikami, którzy w zasadzie powinni iść do piekła, lecz tylko wielkie miłosierdzie Boga pozwoli im go uniknąć – pod warunkiem gorliwej wiary, ciągłego kajania się i posłuszeństwa. Zbawienie jest niezasłużoną łaską, ale dostępną wyłącznie dla chrześcijan. Więc choć katolik jest jedynie marnym grzesznikiem, obarczonym na równi z niewiernymi niezmywalnym „grzechem pierworodnym”, to i tak góruje nad całą ludzkością, bo jako jedyny wierzy prawdziwie i ma szansę na niebo.

Katolik ma więc nieustająco kajać się przed Bogiem (w praktyce – przed księżmi), wstydzić i spuszczać łeb w pokorze i trwodze przed gniewem Bożym, a jednocześnie ma się czuć kimś lepszym od wszystkich innych, prawie już „wybranym”, prawie już „usprawiedliwionym” kandydatem do nieba i Królestwa Bożego. Ta gra poniżeniem i pychą jest głównym narzędziem podporządkowywania sobie ludzi przez Kościół, a także podburzania ich przeciwko „niewiernym”. Ci bowiem, którzy wzgardzili ofiarą Chrystusa i odmówili mu czci, de facto bluźnią Bogu i odsuwają w czasie nadejście Pana i nastanie Królestwa. Zasługują więc na gniew Boży, którego narzędziem jest krwawa krucjata. Dziś mordować już nie mogą, lecz nadal podtykają ludziom, a w tym bezbronnym dzieciom, krucyfiks z nieodmiennym przesłaniem: „co, On oddał za ciebie życie, a ty mu chcesz odmówić czci?”.

Ohyda tego moralnego i emocjonalnego szantażu jest niewysłowiona. Tak jak dla postronnej osoby czymś niewymownie odrażającym jest nieustanne epatowanie ludzi widokiem trupa, nie mówiąc już o obrzędach, podczas których konsumuje się ciało człowieka czczonego jako bóstwo. O osobach wierzących, dla których oddawanie czci boskiej człowiekowi jest zgrozą, szkoda już nawet gadać.

Hodowanie pokornych ludków, zabobonnie i bez szemrania posłusznych oraz podporządkowanych Kościołowi, który w swej bezmiernej pysze ma czelność mówić ludziom, że ogłasza im wolę Stwórcy, wspierane jest przez cały aparat ideologiczny. Jego częścią jest „etyka”, która tłumaczy dobro moralne posłuszeństwem Bogu i jego wolą. Mam czynić to, czego chce Bóg, i tyle – na tym ma polegać cały mój moralny obowiązek. I mam to czynić gorliwie, w poczuciu, że to Bóg przeze mnie działa, i z miłością do Boga, przenoszącą się na ludzi, z których każdy jest wszak obrazem Boga.

Nie ma żadnej moralności ani własnej sprawczości człowieka. Jest wyłącznie wolność do posłuszeństwa i afirmacja drugiego człowieka, zapośredniczona w uwielbieniu Boga. Sam w sobie, bez podobieństwa do Boga, człowiek nic nie znaczy, a czysty, niezmącony boski woluntaryzm oraz ludzka odpowiedź w postaci pokornego posłuszeństwa ma służyć za etykę. Trudno o coś bardziej nieetycznego, relatywistycznego i po prostu głupiego niż ta pseudoetyczna ideologia. Dochodzi do niej tragiczna w skutkach obsesja seksualna i chorobliwy stosunek do kobiet. Seks „kala” kobiety (mężczyzn jakby mniej), więc bezgrzeszne kobiety (dwie są takie) to te, które nie skalały się stosunkiem płciowym. Normalna kobieta jest istotą „pokalaną”, bo ma seks i menstruację. Żeby ją zawstydzić i upokorzyć, przeciwstawia się ją tej, która zachowała dziewictwo i jest „niepokalana”. To łączenie wartości osoby z dziewictwem, tak charakterystyczne dla katolicyzmu (ileż to jest świętych, które obroniły się przed gwałtem! gdyby się nie obroniły, święte by już nie były!), jest jedną z najobrzydliwszych cech tej pseudoreligijnej ideologii.

Pseudoreligijnej? Dziwicie się? Otóż katolicyzm w sensie technicznym jest oczywiście religią. Nie jest nim jednakże w sensie filozoficznym. Religia wyłania się z prymitywnych form afirmacji boskości czy „świata duchowego” poprzez oddzielenie kultu władców czy też przodków od afirmacji bezcielesnej i nieskończonej boskiej istoty. Chrześcijaństwo powstało jako sekta żydowska i z początku faktycznie było kultem „Boga jedynego”. Po niedługim czasie zmienił się on wprawdzie w „Dwójcę Świętą”, ale nadal była to religia duchowej istoty, nieskończenie różnej od człowieka i nieskończenie go przewyższającej.

Jednak z biegiem stuleci chrześcijaństwo wyrodziło się w coś, co w judaizmie jest największym bluźnierstwem, a mianowicie w oddawanie czci boskiej człowiekowi, oparte na utożsamieniu Mesjasza z Bogiem. Deifikacja człowieka, oddawanie postaci założyciela, mistrza czy guru czci boskiej jest granicą, poza którą coś, co było religią, zmienia się w jej parodię. W tym przypadku – w parodię złośliwą, prześmiewczą. Katolicy utrzymują bowiem, że Tora jest ich świętą księgą, a dziesięcioro przykazań to prawo Boże, które bez zastrzeżeń uznają. „Nie będziesz miał cudzych Bogów przede Mną”, mówi Bóg w Torze. To najsurowsza zasada czcicieli Tory. Czy naprawdę Bóg mówi tu o sobie jako „Trójcy”? Czyż nie jest Bogiem jedynym i jednym w jednej jedynej osobie, a nie w dwóch albo trzech? Mówić, że przestrzega się dziesięciorga przykazań, i oddawać cześć istocie tak radykalnie różnej od Boga Tory, to zwykła kpina, bo nawet nie zakłamanie czy głupota.

A co powiecie na szacunek dla Biblii wyrażający się w bezczelnym (trudno o trafniejsze słowo) fałszowaniu słów „objawienia”, które w tymże dekalogu nakazuje świętować sobotę. So-bo-tę! Co trzeba mieć w głowie, żeby sobie poprawić w „przekładzie” „sobotę” na „dzień święty” i przenosić święto na następny dzień? Osobiście jestem ateistą i niewiele mnie to obchodzi, ale pomyślcie, co czuje wyznawca Tory, gdy jacyś ludzie rzekomo Torze posłuszni dopuszczają się najgorszej zbrodni, jaką jest idolatria, czyli oddawanie boskiej czci człowiekowi, oraz fałszowaniu Słowa – na przykład poprzez zamianę szabatu na „niedzielę”.

Jako że chrześcijanie, łącznie z katolikami, czerpią swój religijny autorytet ze świętych ksiąg żydowskich, nie mogli tak po prostu pozabijać oryginalnych wyznawców Tory, tak jak zabijali lub wypędzali innych „niewiernych”. O paradoksie! Katoliccy antysemici mają świętą rację, gdy mówią, że Żydzi byli przez Kościół chronieni i mieli swoje przywileje! Tak! Trzeba ich było częściowo tolerować i w większości pozostawiać przy życiu. Urządzać od czasu do czasu pogromy, obarczać specjalnymi podatkami, przymuszać do słuchania mszy, nakazywać kłanianie się w pas księżom, trzymać przez stulecia w gettach, nakazywać noszenie żółtych opasek bądź ośmieszających czapek – to tak, ale nie eksterminować, jak „dzikich pogan” we wschodniej Europie czy w Ameryce Południowej i Środkowej. O nie, przez półtora tysiąclecia znęcania się nad Żydami przez Kościół nie doszło do Zagłady. Przyszła dopiero w XX wieku, poprzedzona wieloma dekadami zajadłego szczucia na Żydów w kościołach i żydożerczych piśmidłach.

Teraz słów kilka o Kościele w XX w., o Polsce i Karolu Wojtyle.

Jak wiecie, w ustroju faszystowskim Kościół jest organiczną częścią systemu politycznego, jego filarem, a religia katolicka jest oficjalnym wyznaniem państwa. Ustrój faszystowski to dyktatura militarno-policyjna, oparta na ideologii nacjonalistycznej i katolickiej. Taka jest definicja faszyzmu, ściśle odnosząca się do Włoch Mussoliniego czy Hiszpanii Franco. Bywa, że słowo „faszyzm” stosuje się w poszerzonym znaczeniu, na przykład do reżimów prawosławnych, lecz nadal podstawowe jego znaczenie to właśnie dyktatura Mussoliniego i państw ustrojowo pokrewnych. I każde dziecko ma wiedzieć, że zbrodnicze reżimy faszystowskie w Europie i Ameryce Południowej aktywnie współtworzył, razem ze świeckimi nacjonalistycznymi partiami politycznymi, Kościół katolicki. Niestety, nie wie tego, bo prawda o Kościele jest tabu – nie tylko w Polsce.

W latach 20. XX wieku Kościół ręka w rękę z Mussolinim wznosił gmach faszystowskiego totalitaryzmu, a zaraza faszyzmu przenosiła się przez organizacje katolickie i nacjonalistyczne na narody całej Europy, nie wyłączając Polski. Szowinizmowi i fundamentalizmowi religijnemu nieodmiennie towarzyszył skrajny antysemityzm. Nic dziwnego, że sojusz Hitlera z Mussolinim objął również Watykan. Nie mogło być inaczej – Watykan i Rzym były jednością.

W ramach zgodnej współpracy z Hitlerem Kościołowi przypadło w udziale zarządzanie nazistowską Słowacją. Ksiądz Tiso wysyła do gazu 60 tys. Żydów. Po przekroczeniu tej liczby Watykan mówi „wystarczy”. Biskupi i księża błogosławią żołnierzom Wermachtu idącym na front, w tym do Polski, na którą zresztą zarządzane przez Kościół słowackie wojsko napadło razem z Hitlerem 1 września 1939 r. W Polsce Kościół natychmiast łamie konkordat, ustanawiając niemieckich biskupów i włączając odpowiednie diecezje do Kościoła niemieckiego. Choć hitlerowcy mordują wyłamujących się z sojuszu polskich księży dosłownie tysiącami, Kościoła to nie zraża. Trzyma się Hitlera do końca i jeden dzień dłużej.

Jeszcze po wojnie Watykan organizuje przerzuty do kontrolowanych przez siebie krajów południowej Ameryki setek nazistowskich zbrodniarzy, w tym komendanta Sobiboru i Treblinki. Mimo to po wojnie otrzymuje od komunistów – jako jedyna niekomunistyczna organizacja – budynki i ziemię, prawo wydawania gazet i zbierania funduszy na swoją działalność. Jest okresowo prześladowany, lecz nieporównanie mniej niż jakakolwiek organizacja opozycyjna, a prześladowania przeplatają się z najdalej idącą współpracą.

W powojennej Polsce karierę księdza robi Karol Wojtyła. Władzom wydawał się nieszkodliwy – zgodzili się, aby został krakowskim biskupem. Kościół, zgodnie ze swoją wielowiekową praktyką, działa wedle zasady „Panu Bogu świeczkę, diabłu ogarek”. Ok. 10 proc. kleru donosi na SB (szacunki pochodzą ze źródeł kościelnych), kilkuset księży w jakimś stopniu współpracuje z częścią opozycji – tą, która okazuje mu szacunek. Tworzy się mit Kościoła jako ostoi anty-PRL.

Szczególnym zrządzeniem losu Wojtyła zostaje papieżem. Powstaje Solidarność, którą Kościół próbuje kontrolować. Razem z SB wymyśla zwyrodnialca Jankowskiego jako „kapłana Solidarności”. SB pisze mu słynne kazanie stoczniowe, zaczyna się zajadła klerykalizacja Solidarności, będąca wspólnym planem PZPR i Kościoła. Rakowski specjalną ustawą daje Kościołowi ogromne przywileje. Zaczyna się wielka gra polityczna, której narzędziem staje się zmasowany kult jednostki – Karola Wojtyły. Z roku na rok coraz bardziej gorszący, zawstydzający i bezwstydny.

Dochodzi do tego, że Wojtyła sam odsłania pomniki na swoją cześć – jak Instytut Jana Pawła II przy KUL. Kraj zapada się w rozkiełznaną bigoterię, przypominającą państwa islamskie. Ale kult nie dotyczy Boga ani nawet Jezusa. Naród napawa się miłością własną spersonifikowaną w postaci Wojtyły. Z religią nie ma to już nic wspólnego. W roku 1989 puszczają wszelkie hamulce. Życie publiczne i publiczne media już nie klęczą – leżą upokorzone przez tronem Wielkiego Papieża Polaka, Ojca Świętego Jana Pawła II. Omdlewający z zaszczycenia pielgrzymują przed ten tron politycy wszelkiej maści, pewni, że tak musi być, a jakikolwiek krytycyzm czy choćby próba zachowania godności oznaczać będzie dla nich polityczną i cywilną śmierć.

Najistotniejszą częścią kultu Wojtyły jest mit o Janie Pawle II jako budzicielu i wyzwolicielu Polski. To nie jakiś tam Kuroń z Michnikiem, nie Wałęsa, nie Modzelewski, nie ci wszyscy, którzy siedzieli latami w peerelowskich więzieniach, lecz ten latami siedzący w biskupich pałacach Karol Wojtyła obalił komunę. W istocie nawoływał, aby nie lękać się otwarcia drzwi Chrystusowi w życiu społecznym i politycznym. Przekaz jednoznaczny – Polska ma się stać państwem katolickim, klerykalnym. A demokratycznym, owszem, ale pod warunkiem, że lud wybierze właściwie, czyli zagłosuje na partię posłuszną Kościołowi.

A teraz spójrzcie trzeźwo na postać Karola Wojtyły. Jak nazwiecie człowieka, który będąc obywatelem Polski, objął władzę absolutną w państwie (właśc. państwach, bo Kościół jest tzw. dwupaństwem), które nie tylko w dalekiej przeszłości, lecz w XX wieku było tak zajadłym wrogiem jego ojczyzny? Państwa, które sprzymierzone było z Hitlerem i jeszcze po wojnie gorliwie chroniło katów polskich obywateli? No jak to nazwiecie?

A czytaliście tzw. konkordat? A polską konstytucję? Pal sześć, że pod kierownictwem Wojtyły Kościół wymusił na Polsce groteskowe przywileje. Członkowie tej organizacji w roli posłów i ministrów ustanowili dla Watykanu prawa, wedle których pod pretekstem zwrotu albo i bez tego pretekstu państwo i samorządy mają oddawać Kościołowi (a więc de facto Watykanowi, mającemu pełną kontrolę nad własnością Kościołów lokalnych) każdy wskazany budynek czy działkę.

Pal sześć to tragiczne złodziejstwo, te bezczelne sprzedaże z „bonifikatą do 99 proc. wartości nieruchomości”. Nie chodzi tylko o pieniądze. Od pieniędzy ważniejsza jest niepodległość i godność. A jaka to niepodległość, gdy Kościół Wojtyły stał się suwerennym państwem w państwie? Gdy stanął ponad i poza prawem, z pomocą swoich członków będących u władzy sięgnął po gigantyczne środki publiczne, a w dodatku sam objął ogromną część władzy w kraju, na przykład w sferze edukacji i prawa medycznego.

To, że Polska stała się kruchtą i dojną krową dla Kościoła, jest osobistą winą Wojtyły. Jednakże największym upokorzeniem stał się konkordat, którego Wojtyła zażądał. To rzecz niesłychana i naprawdę porażająca. Czy dociera do Was, że tzw. Stolica Apostolska pod naciskiem ludzi Wojtyły jako jedyne obce państwo wpisana została do polskiej konstytucji? Tak, konstytucja nakazuje państwu polskiemu zawrzeć z Watykanem wiernopoddańczy traktat, bo tym właśnie jest ze swej istoty konkordat. To żadna tam „umowa”. To hołd i haracz.

Zresztą nikt tego nie ukrywa. Wojtyła podpisał się pod dokumentem, w którego preambule mówi się, że sporządzono go w uznaniu jego zasług! Czy można sobie wyobrazić większe upokorzenie dla odradzającej się republiki? Czy obywatel może bardziej poniżyć własną ojczyznę, niż przyjmując od niej hołdy w roli monarchy innego państwa? Polski obywatel, przed którym korzy się polskie państwo i którego całuje w pierścień – insygnium władzy? Nie mam słów dla opisania tego moralnego horroru. A co do treści tego haniebnego i zdradzieckiego dokumentu, to daruję sobie – ale proszę, po prostu to przeczytajcie.

Co do pedofilii zaś, to, Drogi Adamie, Ty się zlituj. W imię zgwałconych dzieci po prostu się zlituj. We współczesnym świecie nie jest znana żadna organizacja tak zdeprawowana pod względem seksualnym jak Kościół katolicki. Znowu pal sześć to ogromne złodziejstwo, mafijność i rozkiełznanie Watykanu Jana Pawła II, z taką gorliwą niedyskrecją opisywanego przez watykańskich biskupów i kardynałów! Ale te gwałty na zakonnicach, ten wielki system ochrony masowej pedofilii!

W kilkunastu krajach komisje rządowe i rządowo-kościelne badały sprawę pedofili i jej ukrywania. Wszędzie – od Irlandii po Australię – wynik był ten sam: ok 4-5 proc. księży to przestępcy seksualni. Tylko we Francji jest lepiej – 3 proc. Ale nigdzie nie potwierdziły się zapewnienia Bergoglio, niby to poparte badaniami, że tych zwyrodnialców jest 2 proc. Za czasów Ratzingera Kościół mówił o 1 proc., a sam papież nazywał tę liczbę „porażającą”. Co powiedział, gdy doszło do niego, że to jednak 4 proc.?

Ukrywanie pedofilów było systemową normą i nakazem w Kościele jeszcze przez Wojtyłą. Od czasów faszystowskich w Kościele obowiązuje prawo, zgodnie z którym powiadomienie władz świeckich o zbrodni seksualnej księdza karane jest najwyższą karą – ekskomuniką; dlatego nie robił tego żaden z biskupów. Wojtyła wzmocnił jeszcze ten system, degradując w kościelnym kodeksie karnym pedofilię do rangi drobnego występku, który biskupi mogą karać wedle uznania. Pod wpływem potwornych skandali pedofilskich zaczęło się (niedawno) „karanie” w postaci usunięcia ze stanu kapłańskiego. Jednakże za Wojtyły każdy ksiądz pedofil mógł być pewien, że dostanie ochronę. Po prostu przenoszono go do innej parafii.

Wojtyła sam to robił jako biskup i tak jak wszyscy wiedział, że w Kościele tak właśnie się te sprawy załatwia. Dodatkowo jednak, jako papież, w bezprecedensowy sposób angażował się bardzo żywo w obronę biskupów tuszujących pedofilię, czyli wykonujących to, co nakazywało im kościelne prawo. Oglądaliście film „Spotlight”? Opowiada o początku walki z pedofilią w Kościele. Kryjący pedofila biskup Bostonu natychmiast znalazł azyl i ochronę w Watykanie pod opiekuńczymi skrzydłami Wojtyły. Analogicznie Wojtyła postępował w kolejnych przypadkach.

Tu nie ma co zbierać. Gadanie, że car dobry, tylko bojarzy źli, że car nie wiedział, a w ogóle to „ja nic nie wiem, nie słyszałem, nie ma ostatecznych dowodów”, nie wystawia nikomu dobrego świadectwa, a w dodatku jest policzkiem wobec tych setek dziennikarzy i prawników, którzy poświęcili swoje życie zawodowe odkryciu prawdy o zbrodniach seksualnych w Kościele katolickim. Pedofilia w Kościele i jej zaciekłe krycie przez Wojtyłę to nie największy spośród jego grzechów oraz krzywd, które światu uczynił, ale akurat wdawanie się w obronę tej tragicznej postaci właśnie w tym obszarze jest chyba najbardziej beznadziejne.

Nie bądź, Adamie, bardziej papieski od papieża – wśród kleru katolickiego nie ma żadnych wątpliwości co do tego, że Wojtyła krył Maciela i innych. To akurat Ty musisz je mieć? Przecież masz dostęp do wszystkich – zapytaj swoich przyjaciół księży, co o tym myślą. A w ogóle czy słyszałeś kiedykolwiek opowieść księdza z Watykanu, w której byłoby cokolwiek oprócz wiadomości o intrygach, złodziejstwie i rozpuście? Bo ja nie. A z pewnością mam skromniejsze znajomości i słabszy dostęp do wiedzy o tym, co tam się dzieje. Więc, proszę, nie udawajmy, że nie wiemy, o czym i o kim mówimy.

Pewnie macie pokusę, żeby machnąć ręką na Hartmana. Wiadomo, jaki on jest – radykał, obsesjonat, ma chyba jakiś osobisty uraz. Tak jest najłatwiej. Tylko że jest to wybieg i unik przez argumentum ad personam. A stać Was na coś więcej? Możecie wskazać na fałsz w moim tekście? Podważyć któreś zdanie? A jak uda Wam się z jednym, a niechby z trzema, to co z pozostałymi? A przecież choćbym w niewielkiej tylko części mówił prawdę o katolicyzmie i Kościele, to byłoby tego aż nadto, by z odrazą od tego uciekać!

Jesteście wpływowymi osobami! Nie idźcie tą drogą, nie smarujcie tego czołgu, który rozjeżdża świat od blisko dwóch tysięcy lat! Miejcie trochę szacunku dla pomordowanych i zgwałconych – jeśli już nie tych, co to „dawno i nieprawda”, gdzieś w starożytności i średniowieczu, to chociaż dla tych zatrzaśniętych w wagonach jadących do Auschwitz, dla tych zadręczonych w irlandzkich czy kanadyjskich przytułkach, dla setek tysięcy zgwałconych dzieci – w czasach gdy byliśmy na świecie my sami albo nasi rodzice.

Jeśli z jakichś powodów nie stać Was na walkę o niepodległość Polski, o uwolnienie ojczyzny od pasożyta, który chłepce jej krew od tysiąca lat, to przynajmniej nie wspierajcie go i nie usprawiedliwiajcie tej kolaboracji argumentami w rodzaju „nie każdy ksiądz to pedofil”, „ale katedry są piękne”, „nie mam pełnej wiedzy” itp., bo to po prostu urąga Waszej inteligencji i degraduje Was moralnie. Wspierając Kościół, krzywdzicie swoich czytelników, lecz również samych siebie.