Zabierajcie łapy od ks. Kaczkowskiego!
„Czy możesz mi użyczyć swojego bezbożnego ramienia?” – tak zaczęła się moja ostatnia rozmowa w księdzem Janem Kaczkowskim. Prosił mnie, abym pomógł mu wejść po schodach do sali w Bibliotce UW, gdzie odbywała się gala wręczenia nagród im. Teresy Torańskiej, przyznawanych przez „Newsweek”. Było to trzy miesiące temu. Ksiądz Kaczkowski jak zawsze w humorze. I w sumie w niezłej formie.
Wieści, że jest umierający, dochodziły do mnie przez dwa lata, więc przestałem ich słuchać. Tym bardziej jest mi smutno, bo jakoś miałem nadzieję, że ten rak to jakiś jest „opanowany” i bez określonego końca. Zresztą kto umiera na raka w wieku 38 lat! Cóż, umiera. Umiera dobry i niezwykły człowiek. Trzeba mu oddać hołd.
Księdza Kaczkowskiego znałem całkiem dobrze, bo przez kilka lat zapraszał mnie na organizowane co roku latem w Pucku Areopagi Etyczne, czyli warsztaty, podczas których studenci medycyny uczyli się, jak rozmawiać z pacjentami o złych rokowaniach i o śmierci. Odgrywali scenki, w których towarzyszyli im zawodowi aktorzy. Świetne zajęcia. Moją rolą był wykład z bioetyki oraz kilka dni wesołej zabawy. Zyskałem przyjaciół i wiele się nauczyłem. Na przykład zwiedziłem słynne hospicjum ks. Kaczkowskiego. Miejsce piękne, czyste, pogodne. Rzec można – w sam raz do umierania.
Ksiądz Kaczkowski miał do śmierci stosunek tak braterski i naturalny, że nie można było nie ulec jego pogodzie ducha, która zmieszana z lekką ironią, czyniła chorobę i śmierć czymś niemalże pożądanym. Nastrój hospicjum dyktował dobrotliwie sarkastyczny charakter pryncypała. Trudno mi sobie wyobrazić lepszą odpowiedź na ból i rozpacz. Za ten styl mam dla ks. Kaczkowskiego niekłamany podziw. A to, że sam zachorował na raka i pokazał, jak można dzielnie przez tę straszną chorobę, wyniszczającą ciało i umysł, przejść – przydaje jego postaci szczególnej wiarygodności i wielkości. Wierzący powiedziałby, że jest w tym palce boży.
Ks. Kaczkowski był, owszem, wierzący, a nawet był księdzem katolickim, ale doprawdy ze świecą szukać takiego antyklerykała! Jego niespożyty temperament komika i showmana pozwalał mu dawać występy niemal na zawołanie. Z wrodzonym aktorskim talentem zabawiał towarzystwo przednią satyrą w stylu iście brytyjskim. Trochę kpiny, sporo złośliwości, szczypta absurdu – a wszystko w oprawie dobrotliwej i serdecznej. Tylko Tischner mógł równać się z nim humorem. Tischnera biesiadnego też znałem i muszę powiedzieć, że nie szczędził kolegom po fachu swego ciętego dowcipu.
Ale Kaczkowski to przy Tischnerze prawdziwy hardcore. Nie miał litości dla złodziejstwa, dla pazernych biskupów i zakłamanych pobożnisiów. W pogardzie miał homofobów w sutannach, ciemnotę i zabobon wydrwiwał bez pardonu, a narodowo-katolickie herezje uważał za zgubę dla Kościoła. Był tak odważny w swojej krytyce i tak strasznie przy tym dowcipny, że nikt na poważnie nie był w stanie mu się sprzeciwić. Miał, owszem, „przerąbane” u biskupa, ale z racji hospicjum, z racji swej rosnącej popularności, swej niewątpliwej charyzmy, a wreszcie i z powodu choroby – stał się „nie do ruszenia”.
Kościół płakał, Kościół zgrzytał zębami, a Kaczkowski tylko się uśmiechał i robił swoje – zawsze otoczony paczką przemiłych gejów i ateistów, zawsze z kluczem do ludzkich serc. Lekko narcystyczny, radujący się swoją popularnością, tym bardziej był uwielbiany, im bardziej było widać, że to lubi. Są tacy ludzie. To rzadki dar. Właśnie tacy tworzą duże rzeczy. Kimś tego rodzaju był Krzysztof Michalski, zmarły niedawno twórca Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu. Kaczkowski jakby z tej samej gliny.
Puckie hospicjum to dzieło Jana. Ale nie tylko. Było z nim kilku wspaniałych, oddanych współpracowników. Nie będę ich wymieniał, bo znam tylko niektórych, ale chciałbym wspomnieć przynajmniej o Piotrze Szelągu. To drugi dobry duch hospicjum i również świetny facet. Na szczęście jeszcze żyje i ma się dobrze 🙂 Wokół ks. Kaczkowskiego było też wiele innych osób. Bliską przyjaciółką Jana była na przykład dziennikarka „Gazety Wyborczej” Bożena Aksamit, pogromczyni księży pedofilów, która pomogła mu pisać i redagować artykuły. Cała ta ferajna nader nieortodoksyjna, trzeba przyznać. Może dlatego taka świetna – sami mądrzy, uczciwi i pełni radości ludzie.
Ja tam nie chcę do nieba, ale mam nadzieję, że bardzo wierzący katolicy gdzieś jednak trafiają. Ksiądz Kaczkowski z pewnością do nich należał (a przynajmniej wiarą tłumaczył to, że wytrzymuje w tej „firmie”), więc może teraz naprawdę jest w jakimś katolickim raju? Może siedzi za stołem ze szklaneczką trunku i opowiada innym świętym wesołe anegdoty o nietrzeźwych biskupach? Tak czy inaczej tam, gdzie trafił kochany ksiądz Jan, z pewnością jest wesoło!
A ci, którzy znęceni sławą Jana Kaczkowskiego, chcieliby go teraz „ubrązowić” i „przejąć” dla swoich świątobliwych celów, niechaj usłyszą: noli tangere! Nie ruszajcie, zabierajcie łapy! „Ubogacajcie” się gdzie indziej i na kim innym! On całe życie pracował na to, by nie stać się trybikiem w maszynerii bigoterii i obłudy. Nie wasz on jest, nie wasz! Ksiądz Kaczkowski nie należał do Rodziny Radia Maryja, nie był „katolikiem licheńskim” ani nawet „łagiewnickim”. Był pobożnym antyklerykałem – takim, jak przed nim Jezus, Franciszek i (nie)wielu innych. Był biczem na katolickich faryzeuszy, choć biczował tylko dowcipem.
Jeśli jednak sprofanujecie jego pamięć, wciągając go do swoich propagandowych machinacji, on już się postara (with a little help from his friends), by zatrzeć trybiki tej machiny. A jeśli połkniecie go jak przystawkę dla swojej chwały – będzie się wam odbijał przez lata. Naprawdę, lepiej sobie odpuścicie. Nie kradnijcie księdza Kaczkowskiego!