Suwerenność – pogadanka politologiczna dla Jarka i PiS
Jedną z obsesji PiS jest suwerenność Polski. Kaczyński mówi o niej bez przerwy, jakkolwiek kontekst wskazuje, że ma na myśli nie tyle suwerenność państwa i narodu, ile pełnię władzy własnego środowiska politycznego, uzupełnioną rozluźnieniem związków z Unią Europejską, brakiem wszelkich stosunków z Rosją i dowolnie daleko posuniętą zależnością od USA i Watykanu. Gdyby p Kaczyński bądź jego ludzie chcieli zapoznać się w przystępny sposób z pojęciem suwerenności, to przygotowałem małą pogadankę na ten ważny dla kultury politycznej temat. Dowiedzą się z niej, co to znaczy, że jakiś kraj jest suwerenny, i dlaczego takim krajem nie jest Polska.
Suwerenność była piękną ideą. Gdy rozpadał się ostatecznie feudalny porządek Europy, każda jej cząstka chciała zachłysnąć się wolnością od władzy cesarzy i papieży. Od malutkiej włoskiej republiki po wielką Francję – wszyscy zapragnęli „suwerenności”. Jej pierwszym wielkim orędownikiem był właśnie Francuz – XVI-wieczny filozof Jean Bodin.
Suwerenność oznaczała całkowitą, niczym nieograniczoną władzę suwerena, którym był albo monarcha, albo lud. Ta nowoczesna idea łączyła zwolenników monarchii absolutnej, odwołujących się do „woli ludu” republikanów oraz późniejszych demokratów. Gdy wiek XIX przyniósł jakże ponętną i jakże niebezpieczną ideę narodu – do koncepcji suwerenności pasowała jak ulał. Suwerenem został bowiem właśnie ów naród – wspólnota kulturowo-polityczna, której najwyższą emanacją miało być państwo.
Ostatecznie nacjonalizm musiał podzielić się rządem dusz z monarchizmem i republikanizmem, czasami łącząc się z nimi w dziwne hybrydy. W monarchizmie suwerenem, rzecz jasna, miał być władca, czyli król, a w renesansowej republice, w rodzaju Florencji, naturalnie lud. Władca – lud – naród. Taka trójca panowała nad umysłowością polityczną XIX wieku.
Odróżnienie poszczególnych rodzajów suwerenów nie jest zresztą całkiem proste, bo z jednej strony monarcha miał ucieleśniać lud i jego wolę, a z drugiej „lud”, czyli ogół obywateli, w wielostopniowym procesie stawał się „narodem”, później zaś dojrzałym społeczeństwem obywatelskim. Na samym końcu, już w XX wieku, owo społeczeństwo obywatelskie rozrosło się – dzięki przyłączeniu proletariatu, chłopów i kobiet – do rozmiarów społecznego uniwersum, wyłączającego właściwie tylko dzieci i świeżej daty emigrantów. W rezultacie nie mamy już „ludu” ani społeczeństwa obywatelskiego w znaczeniu świadomej politycznie klasy średniej, lecz po prostu „społeczeństwo ogólne”, widoczne z perspektywy państwa jako ogół wyborców.
W procesie demokratyzacji zagubiła się też trochę idea suwerenności. Pierwotnie oznaczała ona, że władza (suweren) może czynić wszystko na swoim terytorium i nikt jej w tym nie przeszkodzi. Thomas Hobbes uważał wręcz, że suweren z natury rzeczy musi mieć władzę absolutną, której sam nie podlega. Na dobrą sprawę chodziło w tym wszystkim o rozumienie władzy politycznej przez analogię do władzy boskiej.
Na szczęście XIX-wieczny ruch demokratyczno-liberalny ostudził nieco absolutystyczne zapały, jakkolwiek nie na tyle, żeby zapobiec rozwojowi nacjonalizmu, czyli ideologii suwerenności narodu pod wodzą narodowej partii w granicach potężnego i samowystarczalnego państwa. Nacjonalizm doprowadził do wielkich wojen XX wieku, ponosząc ostateczną klęskę ideologiczną. Niemniej idee suwerenności, podobnie jak narodu, w świadomości politycznej pozostały, mimo że są dziś jakby anachroniczne i „osierocone”. Nikt poważny nie głosi już dzisiaj, że „naród” czy „lud” może robić, co tylko chce – na przykład deptać prawa jednostki. Idea suwerenności napotyka ograniczenie ze strony idei niezbywalnych praw człowieka i obywatela.
Zamiast o suwerenności w warunkach demokratycznego państwa prawa, w którym prawa obywateli chronione są przed autorytarnymi zakusami „woli ludu” (wyrażającej się demokratycznie, rewolucyjnie bądź paternalistycznie), mówimy dziś o niepodległości albo niezależności państwa. Kategorie te oznaczają prawie to samo co suwerenność, z zastrzeżeniem, iż nie chodzi o władzę absolutną ani lęk przed jakąkolwiek zależnością od innych państw. Zależność polityczna i gospodarcza każdego państwa od innych państw jest czymś oczywistym i nieuniknionym.
Wcale też nie musi być krzywdą ani upokorzeniem. W normalnych warunkach oznacza po prostu współpracę i powiązanie poprzez procesy gospodarcze i ekonomiczne – częściowo dobrowolne, a częściowo wynikające z obiektywnych warunków międzynarodowej gospodarki. Dlatego też słowo „suwerenność”, choć nie wypadło jeszcze całkiem ze słownika dyplomatycznego, ma dziś zastosowanie raczej tylko retoryczne i uroczyste. Państwa posługują się nim, gdy trzeba przypomnieć innemu państwu, by nie wywierało nacisków na nasz rząd w sprawach zastrzeżonych do wyłącznej jego kompetencji.
Polska też miałaby powody, aby przypomnieć o swojej suwerenności. Co najmniej jedno państwo, a mianowicie Stolica Apostolska, usiłuje wywierać wpływ na polskie prawo i sprawowanie rządów pod pretekstem polskiego obywatelstwa swoich przedstawicieli w naszym kraju. Tymi przedstawicielami są biskupi, którzy choć noszą polskie paszporty, przysięgają wierność i posłuszeństwo papieżowi, bez zastrzeżeń wykonując zadania nakładane na nich przez Stolicę Apostolską. Wśród tych zadań jest działanie na rzecz stanowienia w poszczególnych krajach takich praw, które pozostawałyby w możliwie największym stopniu zgodne z poglądami Kościoła, zwanymi przez niego „nauczaniem”.
Dlatego też biskupi wywierają nacisk na rządy krajów, w których zachowali jeszcze wpływy, aby ustawiały całkowite zakazy aborcji oraz zapłodnienia in vitro, a także ingerują w treści programów szkolnych. Tak również jest w Polsce. Mimo że zabrania tego konkordat, gwarantujący autonomię RP w stosunku do Stolicy Apostolskiej, polscy biskupi, w sposób całkiem formalny bądź nieformalny, apelują do rządu w różnych sprawach legislacyjnych. Ponadto w ramach tzw. komisji wspólnej rządu i episkopatu wyrażają rozmaite życzenia po adresem polskiego państwa, dotyczące nie tylko prawa medycznego czy edukacji, lecz nawet wojskowości.
Ponadto Ministerstwo Edukacji Narodowej dyskretnie konsultuje z episkopatem programy nauczania w polskich szkołach, tak aby przypadkiem nie znalazły się w nich jakieś elementy dla Kościoła niewygodne. Jak to wygląda, pokazuje słynny raport Fundacji Polisfera, zatytułowany „Pomiędzy tolerancją a dyskryminacją”.
Chociaż idea suwerenności jest trochę staromodna, to jednak, mimo pewnego zażenowania, jakie musi to budzić, należy podjąć sprawę suwerenności Polski w stosunku do Watykanu. Kwestie statusu biskupów w Polsce, rozumienia autonomii państwa, o której mówi się w konkordacie, tego wszystkiego, co biskupom wolno, a czego nie wolno, powinny wreszcie stać się przedmiotem uczciwej debaty. Jak dotąd są tematem tabu. Ale tak to już bywa w niesuwerennych krajach, że o wszystkim można w nich rozmawiać, tylko nie o suwerenności.
Lecz my nie bójmy się i zacznijmy o niej mówić. Nie bójmy się szantażu moralnego, wyrażającego się w powtarzanym przy takich okazjach zarzucie, iż „takim językiem” mówili stalinowscy komuniści. Pewnie mówili też „dzień dobry” i „do widzenia”. Kwestia rozdziału Kościoła od państwa oraz kwestia polskiej suwerenności w stosunku do Stolicy Apostolskiej były ważne po wojnie i pozostają ważne dzisiaj. A jeśli ktoś uważa je za marginalne, to niech pomyśli, co by było, gdyby polski rząd nieustannie molestował papieża w sprawach wprowadzenia demokracji i równouprawnienia kobiet w Kościele katolickim, powołując się na fakt, że w Polsce większość ludzi wyznaje katolicyzm i ma prawo mieć pewne oczekiwania co do ustroju Kościoła. Chybaby papież spadł z krzesła na wieść o tak niesłychanej obrazie.
Otóż i rząd polski powinien nauczyć się tak te sprawy odbierać. A „katolicka większość” Polaków ma ogromne pole do popisu – zamiast wymuszać na rządzie kierowanie się nauką wiary katolickiej w stanowieniu prawa, niechaj poczuje się ludem swego Kościoła i niechaj wywalczy sobie prawo do rządzenia nim i stanowienia w nim praw. Tak jak niegdyś zrobiły to ludy polityczne, czyli świeckie społeczeństwa Europy, a za nimi społeczeństwa całego świata. Do roboty więc, ludu Boży! Weź swoje sprawy w swoje ręce. A wolną Polskę pozostaw wolną i świecką, jako jej konstytucja stanowi.