Trójkąt smutku
Nie podobał mi się film Rubena Őstlunda „The Square”, przez co długo ociągałem się z obejrzeniem nagrodzonego w zeszłym roku Złotą Palmą filmu „Trójkąt smutku” (tytuł „W trójkącie” jest mylący i niepotrzebnie oddalony od oryginału) szwedzkiego mistrza komedii. Dałem się jednakże skusić zaproszeniu do wyjątkowo luksusowego kina, gdzie filmy ogląda się na wygodnych kanapach, popijając wino i pogryzając przekąski lepszego sortu. Przy wejściu gości wita kilka uradowanych ich widokiem hostess, a na pożegnanie butelki i kieliszki zostawia się czuwającym w drzwiach paniom dbającym o czystość w przestrzeni kinowej.
Doprawdy niestosowna a wymowna sceneria dla pokazu zaangażowanego lewicowego kina. „Triangle of sadness” jest parodystyczną komedią z elementami groteski, w której najbardziej dostaje się obrzydliwie bogatym kapitalistom Wschodu i Zachodu (choć ci najbogatsi podróżują jednak własnymi jachtami, ale niech będzie), więc wypadałoby trzymać się w okolicach seansu jak najdalej od wszelkich nierówności społecznych. Mnie się nie do końca to udało, przez co dałem się trochę przyłapać i trochę zawstydzić. Na szczęście świeże powietrze szybko mnie otrzeźwiło.
Nie chcę spoilować, więc w opisywaniu treści filmu będę oszczędny. Chciałbym przecież, abyście go obejrzeli, bo naprawdę warto. To jest naprawdę zabawna i naprawdę mądra komedia, co w sumie nie zdarza się komediom zbyt często. A jako że film garściami czerpie z klasyki, takiej jak „Wielkie żarcie” czy „Władca much”, i zawiera kilka bardzo wyrazistych scen, widać, że jego twórcy mają nadzieję na pozostanie na dłużej w historii kina. Chyba mają szansę. W gatunku komedii nieromantycznej to z pewnością film wybijający się.
O miłości zresztą jest również, lecz sportretowana para głównych bohaterów nie jest jakoś specjalnie porywająca ani jako postacie, ani jako aktorzy. Ich ekranowa miłość zaś jest letnia i smętna jak oni sami – żyjący mediami społecznościowymi, egocentryczni, nieco wyrachowani, a jednocześnie wystarczająco oświeceni, aby zdobyć się na moralny samokrytycyzm. Jednakże myśl, że 32-letnia Charlbie Dean Kriek, odgrywająca główną rolę kobiecą, zmarła kilka miesięcy po premierze filmu, czyni jego odbiór nieco bardziej refleksyjnym. Strasznie jakoś szkoda człowiekowi młodej, pełnej życia kobiety. A jednocześnie jakoś dziwnie się patrzy na aktorkę, z pewnością dobrze bawiącą się zdjęciami w pięknych plenerach, mając tę złowrogą wiedzę, której ona wówczas nie miała. Tym bardziej żałuję, że polski dystrybutor wystraszył się prawdziwego tytułu. Jak dowiadujemy się na początku filmu, „trójkąt smutku” to przestrzeń między brwiami i nad nasadą nosa. To tam smutek lub niepokój rzeźbią nam pionowe zmarszczki. Ma ich nie być, lecz uparcie powracają. Natomiast sugestia, że w filmie chodzi o jakiś trójkąt romantyczny, jako tako zgadza się z jego treścią, lecz jedynie z pobocznym wątkiem.
Niektóre gagi są naprawdę śmieszne, a nawet mistrzowskie. Zwłaszcza pełna absurdalnej womitacji scena bankietu na rozkołysanym statku. Towarzyszy jej druga, w której kapitan statku, mający lewicowe poglądy, pije wódkę z rosyjskim bogaczem, lewicowość pamiętającym z czasów, gdy żyjąc w ZSRR, podlegał komunistycznemu praniu mózgu. Trwa sztorm, wszyscy do wyrzygania bogaci i debilni pasażerowie rzygają absurdalnie wykwintną kolacją, a oni przy włączonych głośnikach, słyszalni na całym statku, przerzucają się czytanymi z telefonu cytatami z klasyków lewicowej i liberalnej myśli politycznej. To naprawdę wybitna scena, a do jej wybitności walnie przyczynia się mądrość odczytywanych sentencji Marksa, Lenina i paru innych. Rosjanina gra chorwacko-duński aktor starszego pokolenia Zlatko Burić – warto odnotować jego kreację, która zdecydowanie góruje kunsztem nad zwyczajną, jeśli tak można powiedzieć, grą pozostałych aktorów, nawet jego partnera we wspomnianej scenie Woody′ego Harrelsona.
Zostawiając na boku fabułę, przejdę do sprawy najważniejszej, czyli przesłania. Film jest polityczny i w swej polityczności mądry. Owszem, jest poprawnie lewicowy, z feministycznym akcentem, lecz nie o sprostanie wymogom ideologicznym międzynarodowej oświeconej publiczności tu chodzi. Chodzi o pewien zespół spostrzeżeń na temat globalnego systemu ekonomiczno-politycznego, bez żadnej tezy ani morału. To naprawdę bardzo cenne, gdy scenarzysta i reżyser powstrzymują się od mędrkowania i sadzenia nam do głów swoich teorii, swoich oskarżeń moralnych i swoich recept na choroby świata. Nie ma też tego zgranego już gogolowskiego motywu: „Z kogo się śmiejecie? Z siebie się śmiejecie!”. Statek nie symbolizuje całego świata, a jego zagłada tegoż świata końca. Nie jest tak dosłownie ani tak zagadkowo, jak to bywa w produkcjach obliczonych na bardzo duże zyski. Reżyser znalazł równowagę pomiędzy kinem rozrywkowym a artystycznym. Cnoty nie stracił i rubelka zarobił.
Zamiast pouczeń mamy zagadkę do rozwiązania. Tę samą, którą zajmują się od kilku stuleci teoretycy polityki. Oto świat jest pełen nierówności i niesprawiedliwości, jednakże gdy tylko rewolucja odwraca bieguny i biedni obejmują władzę, nierówności się odtwarzają, a system podbudowany przez idee równościowe ulega wypaczeniu i niesie z sobą nie mniejszą przemoc i niesprawiedliwość niż opresyjny kapitalizm. Co więcej, zawsze ktoś kontroluje zasoby i ma z tej racji nieproporcjonalny udział w dystrybucji władzy, prestiżu, a przede wszystkim bogactwa. Wszyscy od siebie wzajemnie zależmy, lecz te zależności chętniej układamy w hierarchie, niż organizujemy na egalitarnych zasadach współpracy i solidarności, bo taką już mamy naturę. Nie tylko w życiu społecznym, lecz również w życiu prywatnym potrzebujemy podziału ról, którego nigdy do końca nie da się uwolnić od elementu dominacji i podległości. Co więcej, przemoc i wynaturzenie życia możliwe są wszędzie – nie tylko pośród bardzo bogatych i bardzo biednych, lecz również pośród średniej większości. Nie ma niewinnych.
Niewinnych nie ma, więc w sumie nie musimy się tak bardzo przejmować. A więc wyluzujcie i idźcie na ten film! Just for fun!