Polityka z kasą
Zanim przejdę do rzeczy, chciałbym tą drogą złożyć serdeczne podziękowania następującym osobom, które w ostatnich dniach udzieliły mi publicznie swojego wsparcia: ks. prof. Andrzejowi Bronkowi, Zbigniewowi Hołdysowi, Marcie Konarzewskiej, prof. Wojciechowi Krysztofiakowi, prof. Zbigniewowi Mikołejce, red. Danielowi Passentowi, red. Piotrowi Pacewiczowi, Markowi Raczkowskiemu, prof. Peterowi Singerowi, prof. Ludwikowi Stommie, prof. Magdalenie Środzie, red. Kubie Wojewódzkiemu, prof. Janowi Woleńskiemu, red. Jackowi Żakowskiemu oraz wszystkim pozostałym, o których interwencjach mogę jeszcze nie wiedzieć. Najserdeczniej dziękuję też licznym przyjaciołom, znajomym oraz nieznajomym, którzy dodają mi otuchy, zwracając się do mnie prywatnie. Bez Was bym poległ.
Prezydent Krakowa, prof. Jacek Majchrowki, powiedział mi, że jak się idzie do polityki, to trzeba mieć pieniądze, bo w przeciwnym razie jest się zależnym. Oj, prawda, prawda. Tylko ja pieniędzy nie mam za grosz… No i jak z tą demokracją, skoro polityka jest dla zamożnych?
Znana prawda o polityce i pieniądzach wstydliwie skrywa inną prawdę, a mianowicie – że nie da się za pomocą przepisów wyeliminować nielegalnego finansowania polityki przez biznes i prywatne środki bogatych polityków. Bo sprawa wygląda w ten sposób, że jak masz kasę albo sponsorów- opiekunów, to żadne przepisy ograniczające wpłaty na kandydatów nie pomogą. Możesz się reklamować przed kampanią, możesz założyć stowarzyszenie, możesz poprosić dwudziestu kumpli, żeby wpłacili na twoją kampanię gotóweczkę, którą przyniesiesz im w gustownej kopercie. I jest to tak oczywista oczywistość, że nawet gniewać się wypada.
A jak jest kasa, to można zamówić „program”, „sesje”, „spoty” i inne „media”. I z każdego kozła zaraz będzie słodziak i celebryta. I „zaplecze” można mieć po trzy pięćset od sztuki. Owo zaplecze będzie robić tłumek na „konfach” i ganiać do mediów, żeby cię wychwalać pod niebiosa jako „nową jakość”. Nie ma takiego nieudacznika, z którego za pieniądze nie dałoby się zrobić posła albo radnego. Kwestia ceny. Gdyby jakiś biznesmen miał fantazję, żeby zrobić sobie dla dowcipu „ruch polityczny” i zatrudnił do tego agencję PR, podlewając to kilkunastoma milionami, to w cuglach dostałby własny klub w sejmie. Taka prawda. Dobrze, że jeszcze nikt na to nie wpadł.
Właśnie dlatego jestem zwolennikiem rządowych dotacji do działalności partii politycznych oraz wysokich pensji dla rządu. Czy nam się to podoba, czy nie, w ustroju demokracji parlamentarnej państwo opiera się na partiach politycznych. A dziadowskie partie dają państwu dziadowskie kadry. A dziadowskie pensje w rządzie skazują nas na władzę klasy B albo C.
Czuję zażenowanie, widząc pogłębiającą się różnicę poziomu organizacji i „zasobów ludzkich” urzędów centralnych oraz biznesu. To jest chore. Lęk władzy przed gniewem ludu, nauczonego resentymentu i zawiści wobec polityków – sprawia, że politycy nurzają się w hipokryzji i populizmie, pogłębiając tylko tę ludową pogardę. Tym samym władza staje się coraz bardziej sfrustrowana i wyobcowana. I coraz bardziej odpowiada pogardą na pogardę ludu. A czując wokół siebie tylko zawiść, pogardę i resentyment – tę ludową, i tę własną – popadają w cynizm i bezideowość, poczytując to sobie zresztą za cnotę realizmu.
Jednak od cynizmu pieniędzy nie przybywa. Dlatego polski polityk samego lub samą siebie ma za nic, z czasem myśląc już tylko o tym, jak się ustawić, żeby na politycznej posadzie wyrwać choć kilka tysięcy, a jak się nie da, to przynajmniej dostać jaką pensyjkę od prezesa miłościwie w partii panującego. Upokarzające to, choć ludzkie.
Nie możemy pozwolić na to, by klasa polityczna żyła w upokarzającej pogoni za czterema tysiącami miesięcznie. Mając polityków za nic i żałując im grosza, sami przyczyniamy się do degeneracji tego środowiska, a wraz z nim kadr państwa i państwa samego. Lud nie szanuje biedaków, przez co niepłacenie politykom, niby to dla wzbudzenia sympatii ludu, jest przeciwskuteczne. Czym biedniejsi politycy, tym mniej kompetentni, bardziej zgorzkniali i cyniczni, bardziej znienawidzeni i nienawiści godni. To jakaś paranoja!
Jeśli chcemy od polityków wymagać, to musimy im płacić. Jeśli chcemy, żeby do polityki szli ludzie na tyle zdolni i pracowici, że umiejący nieźle zarobić, to również na posady polityczne muszą być dla nich atrakcyjne. Dobrze opłacony idealizm to dobra robota. Źle opłacany materializm to żałość intelektualna i nędza moralna.
Prawo o finansowaniu partii politycznych powinno wspierać ich profesjonalizację i poszerzanie ich bazy społecznej. Nie wolno żałować na to grosza, bo od tego zależy nasz byt i godność narodowa. Tak, tak. Godność narodowa. Bo dziadowskie i słabe państwo w rękach partyjnych chudopachołków, trzęsących się o swoje pięć czterdzieści, to upokorzenie dla nas wszystkich. Ani nas na to stać, ani na to zasłużyliśmy.
Gdyby to ode mnie zależało, minister zarabiałby 50 tysięcy miesięcznie, a poseł 25. Premier 100 a prezydent 120. Partiom zaś płaciłbym nie tylko od procentów w wyborach, lecz również od liczby członków płacących składki. Bo jest w interesie społecznym, żeby do partii należało więcej ludzi.
A w zamian za to pogoniłbym tych wszystkich darmozjadów partyjnych z rozmaitych lewych „rad nadzorczych spółek skarbu państwa” i innych chorych synekur. I możecie mnie okrzyknąć populistą. Zniosę to mężnie!